Pomiędzy Delhi a Agrą nadszedł czas
na krótki post o sprawach codziennych. Tym razem zdjęć nie będzie. Gdybym
chciała ten wpis zilustrować, to powinnam chyba zdjęcie Briana upublicznić...
W Indiach nic nie jest proste. Praca
ma swoje znaczenie, a im dłużej się na nią czeka tym większa jej wartość. Tak
przynajmniej wydaje się tu świadczącym usługi... Bo moje doświadczenia, z
punktu widzenia osoby czekającej na wykonanie usługi, są zgoła inne. W Jaipurze
jeden z rikszarzy opowiedział nam dowcip – dla nas kwintesencję Indii, zawartą w
jednym zdaniu! „There is only one problem in India – No Problem” (Jest tylko
jeden problem z Indiami – powtarzane ciągle nie ma problemu).
Kiedy wróciliśmy z Jaipuru, okazało
się, że Saraswati zrobiła generalne porządki. Wszystko umyła, wytrzepała, uprała,
odkurzyła... Okazało się również, że postanowiła nas uszczęśliwić i gruntownie wyczyściła
sprzęt stereo Męża. Co jej przyszło do głowy?! Nie wiem. Zwłaszcza, że to była jedyna
rzecz w mieszkaniu, której prosiliśmy żeby nie dotykała. Szczęśliwi nie
byliśmy! Sprzęt grający Męża czyści Mąż i taki układ od wielu lat działa. A że
Mąż czyści go raz na rok to inna sprawa. Ja nauczyłam się żyć z kurzem na
kablach i nie patrzę po prostu w tamtą stronę. Saraswati spojrzała! Ucierpiała
jej ambicja i zmysł gospodyni. Wezwała więc swojego męża, aby popodnosił
poszczególne elementy ustawionej przez Męża piramidy, gdy ona będzie wycierała
kurze. Efektem były wyrwane kable w kolejnych piętrach i rozstrojony na skutek
przetarcia szmatą gramofon. Mąż był wściekły i odbył z Saraswati poważną
rozmowę. Na swoją obronę powiedziała tylko, że przecież nie wyczyściła sprzętów
żadnym detergentem tylko samą szmatką...
W niedzielę okazało się również, że nie
działają Internet i telewizja. W kwestii telewizji nasze pierwsze podejrzenia
padły na Saraswati, że wyrwała kabel antenowy ze ściany. Sprawa się jednak
szybko wyjaśniła. Dowiedzieliśmy się, że nasz dostawca, Tata Sky, przeprowadzał
modernizację systemów i coś nie wyszło. W efekcie, telewizji nie miała połowa
miasta. Jeżeli chodzi o Internet natomiast, to panowie w czasie remontu ulicy po
prostu przecięli światłowód.
Tydzień zapowiadał się więc dobrze. Czekaliśmy
tylko kiedy wyłączą prąd i z kranu przestanie lecieć woda... Co do wody z
kranu, to nastało lato i ostatnio leci gorąca. I nawet zimna leci gorąca. A
czasami nawet zimna jest bardziej gorąca niż gorąca! Problem polega na tym, że
zbiorniki z wodą są na dachu i się szybko nagrzewają. A pojemnik z zimną wodą
jest bardziej na słońcu niż ten z ciepłą. Kiedy próbowałam się ostatnio spłukać
pod prysznicem, woda zimna była tak gorąca, że nie byłam w stanie pod nią stać.
W akcie desperacji chciałam już łapać ją do wiadra i mieszać z mineralną. W
końcu udało się na szczęście spłukać nieco chłodniejszą gorącą. Ja tylko
współczuję naszym kwiatkom na balkonie. Temperatura wody, którymi je czasami
podlewam jest taka, że zieloną herbatkę to już bym mogła w niej zaparzyć...
Wracając jednak do tematu napraw. Jak
wiecie z poprzednich wpisów, po powrocie z Jaipuru wysypka zabarwiła mi twarz
na czerwono a gorączka też nie wpływała pozytywnie na moje samopoczucie. Z tego
też powodu moje działania ograniczyły się do wysłania kilku maili do Briana z prośbą o
załatwienie spraw zaległych, niektórych ciągnących się jeszcze od momentu,
kiedy wprowadziliśmy się do mieszkania oraz skontaktowanie się z Tata Sky. Żadnego
większego odzewu na moje prośby nie było!
A spraw zaległych kilka było. Wcześniej nie naciskaliśmy
zbyt na ich realizację i rzeczywiście pozwoliliśmy rzeczom toczyć się ich
indyjskim tempem. Ale mieliśmy ważny powód - czekaliśmy na przedłużenie umowy najmu
mieszkania. W lutym, tuż po tym gdy przyjechały nasze rzeczy, miała miejsce dziwna
sytuacja. Zadzwonił do nas zarządzający mieszkaniem i powiedział, że mieszkanie
chciałby obejrzeć jak to określił, „przyjaciel” właściciela. Z żoną! Właściwie
nie była to prośba o możliwość obejrzenia mieszkania tylko żądanie
udostępnienia we wskazanym terminie. Stwierdziliśmy, że sytuacja jest na tyle
niepokojąca, że sięgnęliśmy do zapisów umowy. Okazało się, że jest ona
podpisana tylko do końca maja i zaczęliśmy lekko panikować. Dlaczego? Właśnie
się zdążyliśmy rozpakować, kupić meble na balkon i trochę innego sprzętu do
mieszkania. Pomysł szukania nowego mieszkania, delikatnie mówiąc, nam się nie podobał! Mąż, wyjaśniając nasze obawy, poprosił swoją firmę o natychmiastowe
podjęcie negocjacji w celu przedłużenia umowy. A my znaleźliśmy zapis, że
właściciel mieszkania powinien powiadomić nas na piśmie, jeżeli chce, abyśmy
wpuścili kogoś do mieszkania. Poprosiliśmy więc zarządcę o przedstawienie
takiego pisma od właściciela. Po tej prośbie temat pokazywania mieszkania „przyjacielowi”
właściciela i jego żonie na szczęście nie został już nigdy powtórzony.
Właściciel bez problemu przedłużył
nam umowę. Poza tym, nadeszło lato, a z nim naprawdę wysokie temperatury, które
zmobilizowały nas do działania. Zresztą ile można czekać?! I najważniejsze - nastała
pamiętna niedziela! A z niedzielą wyścig Formuły 1, której Mąż jest fanem od
czasu pieluch! I okazało się, że nie działa nam żaden kanał sportowy a
światłowodu ciągle nie naprawili. Mąż żeby obejrzeć wyścig zużył miesięczne
pakiety internetowe z naszych obu telefonów. Był to ewidentnie punkt zwrotny w
naszym indyjskim życiu. Mąż zrobił rozpierduchę i napisał maila do zarządcy,
dodając do korespondencji również właściciela mieszkania.
I sprawy magicznym sposobem ruszyły!
Pamiętacie dzień, kiedy na początku
lutego przyjechały nasze rzeczy do Mumbaju i pana, który przyszedł diagnozować
niedziałający klimatyzator? Stwierdził wyciek gazu i powiedział, że jutro
przyjdzie go naprawić. Od tego momentu nic się nie stało. Po kilku
niedotrzymanych terminach, „no problem m’am” oraz codziennych, poważnych rozmowach
z Brianem – udało się. Wreszcie nastało „jutro”! Do moich drzwi zapukało dwóch
panów z firmy zajmującej się konserwacją urządzeń klimatyzacyjnych. Podeszli do
zadania profesjonalnie. Zamknęli wszystkie okna i włączyli wszystkie
klimatyzatory. Na słowo nie chcieli mi uwierzyć, że nie działa tylko ten nad
stołem, a pozostałe są sprawne. Jeden z panów wyszedł na zewnętrzny balkon, a
drugi obserwował jego zmagania z środka. Podyskutowali i zdiagnozowali – awaria
spowodowana jest wyciekiem gazu. Specjalnie mnie to nie zaskoczyło.
Powiedziałabym nawet, że się ucieszyłam, że przez ostatni miesiąc zepsuty
klimatyzator już się bardziej nie zepsuł. Pomyślałam, że teraz to już musi się
rozpocząć część właściwa, akt naprawy. Ale panowie spakowali swoje rzeczy i gotowi
do wyjścia podsunęli mi do podpisu dokument z diagnozą. Ale się wkurzyłam!
Panom powiedziałam, że nic nim nie podpiszę, jeżeli natychmiast nie wyznaczą mi
terminu naprawy. A z panami to nie dość, że się pokłócić nie dało, to nawet
porozmawiać po angielsku nie za bardzo. Patrzyli na mnie tylko przerażeni!
Potem wymyślili, żeby zadzwonić do Briana. I tak cała moja złość i frustracja wylała
się na niego, bo ile można! Obiecał mi, że przyśle kogoś do naprawy w ciągu
dwóch dni. Ja upewniłam się, że ma na myśli dwa najbliższe dni i zgodziłam się. Podpisałam się panom na diagnozie i
napisałam krótkiego maila do zarządcy, przełożonego Briana, w którym
pochwaliłam się jaką obietnicę mi złożył jego pracownik i podkreśliłam jak
bardzo liczę na to, że dotrzyma słowa. Klimatyzator został naprawiony następnego
dnia.
Chciałabym powiedzieć, że działa do
dziś... No ale działał dwa tygodnie i niedawno przestał. Nie wiem, czy to
kwestia jakości naprawy? Od czasu naprawy przez okno pod klimatyzatorem
wychodzili panowie, którzy montowali balustrady do naszego mini balkonu. Wnosili
metalowe rurki, spawali, szlifowali – wszystko możliwe. Panowie są bardzo
zdolni. Udało się już im nawet raz wyrwać nam gniazdko ze ściany. Powiedziałam
o tym naszemu zarządcy z nadzieją, że przyjdą naprawić. Ostatecznie naprawy
podjął się Mąż, ale panowie musieli zostać zaznajomieni z moją skargą, bo
następnego dnia próbowali do gniazdka wetknąć same kable bez zabezpieczenia ich
wtyczką. Logika poniekąd słuszna – drugi raz by już tym sposobem gniazdka nie
wyrwali... Wracając jednak to tematu panów od klimatyzacji. Pozostała mi po nich
pamiątka w postaci dwóch czarnych odciśniętych dłoni - jedna na białej ścianie,
druga na suficie. A kwestia ilu Hindusów potrzeba do naprawy klimatyzatora
pozostaje w dalszym ciągu nierozstrzygnięta...
Kolejna sprawa z listy zaległości -
butla z gazem... Jaki problem może być, żeby kupić butlę z gazem? Przecież po
ulicach chodzi tylu dostawców! Przecież każdemu zależy, żeby zarobić! Wszystko
to prawda, ale w Indiach prawa rynku nie działają! A nie działają
prawdopodobnie dlatego, że jest to obszar nadzorowany przez państwo.
Na początku lutego skończyła nam się
nasza butla gazowa. Mieliśmy drugą w zapasie, więc zaczęliśmy czynić powolne
wysiłki, aby w ogóle dowiedzieć się, gdzie trzeba zadzwonić, aby zamówić nową.
System jest zautomatyzowany – należy zadzwonić pod pewien numer, gdzie automat
prosi o wybór odpowiedniej cyfry, w zależności od tego, co chce się zrobić.
Wydaje się bardzo proste, prawda!? Problem polega na tym, że zamówienia można
dokonać tylko z zarejestrowanego numeru telefonu.
Najpierw spróbowałam sama
zarejestrować mój numer telefonu. Kiedy udało mi się wreszcie dodzwonić do
biura obsługi klienta i próbowałam się porozumieć po angielsku, miła pani, aby
nie marnować swojego czasu po prostu odłożyła słuchawkę. I tak się jeszcze
chwilę bawiłyśmy. W końcu zrezygnowałam i poprosiłam Saraswati, aby z nimi
pogadała. Przez trzy dni nikt nie odbierał połączeń, tak około dwudzisetu
dziennie, a kiedy czwartego dnia, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę po drugiej
stronie, natychmiast poprosiłam Saraswati do telefonu. Miałyśmy jednak pecha.
Pani z obsługi klienta powiedziała, że właśnie zawiesił się jej komputer i że
mamy zadzwonić za dziesięć minut. Zanim Saraswati zareagowała, odłożyła
słuchawkę. Drugi raz, jak można się było spodziewać, nikt już telefonu nie
odbierał albo numer był zajęty. Stary numer, znany również z polskich urzędów.
Saraswati zaproponowała, że spróbuje załatwić sprawę w oddziale. Jej propozycję
przyjęłam z wdzięcznością. Jej wizyta nie doprowadziła niestety do wpisania
mojego numeru telefonu do systemu, choć dysponujemy moim zdaniem wystarczającym
pakietem dokumentów: umowa najmu, rejestracja w FRRO, paszporty z wizą,
oryginał książeczki gazowej. Według urzędnika zabrakło rachunku za zakup
ostatniej butli z gazem, który o ile w ogóle kiedykolwiek istniał, to na pewno
go nigdy nie dostaliśmy. W tym momencie stwierdziłam, że mam już dość tej
przepychanki i poprosiłam o pomoc najpierw Briana, a ostatecznie, na skutek
braku jego reakcji, zarządcę mieszkania.
Sprawa się ciągnęła i ciągnęła, ale
stwierdziliśmy, że możemy poczekać. Na dwa dni przed naszymi wakacjami dostałam
potwierdzenie, że mój numer został zarejestrowany. Ucieszyłam się, że kolejną
sprawę można uznać za załatwioną. Mąż nieco stłumił mój entuzjazm
stwierdzeniem, że on uwierzy jak butlę zobaczy. Po powrocie z Jaipuru
zadzwoniłyśmy rano z Saraswati pod numer do zamawiania butli gazowych,
wybrałyśmy odpowiednią cyfrę i dostałyśmy w odpowiedzi komunikat, że mój numer
telefonu nie jest zarejestrowany. No kto by przypuszczał?!
Jako, że sytuacja zbiegła się w
czasie z wyścigiem F1 i ponaglającym mailem Męża, zarządca był dla nas bardzo
miły i obiecał się zająć sprawą. Zamówił również dla nas butlę. Niemniej
jednak, biurokracji w Indiach nikt nie pokona! Butla jechała do nas ponad dwa
tygodnie. Podobno ze względu na wyczerpanie zapasów w magazynie. Tyle samo
czasu potrzebowało przedsiębiorstwo gazowe na wprowadzenie mojego numeru do
bazy. A tak właściwie to ciągle nie wiem, czy wprowadziło. Tak zakładam.
Przekonam się, gdy będę po raz kolejny chciała zamówić butlę z gazem...
Przyśpieszenia nabrała również sprawa
konserwacji filtra do wody. Sprawę zgłaszałam już w grudniu, kiedy wprowadziliśmy
się do mieszkania. Filtr działał, ale zgodnie z tym, co powiedziała nam
dziewczyna, która zajmowała mieszkania przed nami, nie był sprawdzany od trzech
lat. A sprawa czystości wody w Indiach jest dość istotna. Tak czy inaczej, wody
filtrowanej nie używaliśmy do picia, ale wykorzystywaliśmy ją do mycia owoców i
warzyw. Może dużo wymagam, ale chciałabym wiedzieć, że moja woda filtrowana,
którą uważam za bezpieczną, wolna jest od ameb i innych pasożytów. Wreszcie przyjechało
dwóch panów, w towarzystwie Briana, i stwierdzili, że filtr trzeba zabrać i
naprawić. Nie udało mi się niestety ustalić z Brianem jak bardzo filtr był
zepsuty, a co za tym idzie jak duże było zagrożenie, związane z używaniem
pochodzącej z niego wody. Ogólnie w Indiach, trzeba przyjąć, że wiele
postawionych pytań pozostanie bez odpowiedzi. Filtr przynieśli po dwóch dniach,
moim zdaniem działa tak samo jak przed naprawą. Używam go już tylko do mycia
warzyw, które potem i tak zostaną poddane obróbce cieplnej. Owoce płuczę w
wodzie butelkowanej...
Na fali zostały również wymienione
lampy na balkonie i naprawione drzwi do szafek w kuchni. Została kwestia
wrednego wiatraka z naszej łazienki, który po minucie pracy zaczynał bardzo głośno
warczeć. A dlaczego wrednego? Za każdym razem kiedy Brian przychodził zobaczyć,
na czym polega problem z wiatrakiem, spryciarz działał prawidłowo i nie można
się było do niczego przyczepić. Po kilku razach, kiedy zaczynałam wspominać o
buczącym wiatraku, na twarzy Briana pojawiał się kpiący uśmieszek, sugerujący
co wewnętrznie myśli o takich upierdliwych babach jak ja. Wreszcie Mąż zamienił
go miejscem z wiatrakiem z drugiej łazienki i w tamtejszym środowisku zaczął się
on już odnajdywać zdecydowanie lepiej. Teraz warczy już raz na dwa tygodnie, a nie
jak wcześniej, codziennie... Po prostu magia Indii!
Jeżeli chodzi natomiast o Tata Sky,
to na naprawę czekaliśmy trzy tygodnie! Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że
nie mogliśmy się kontaktować z nimi bezpośrednio, ale przez zarządcę, gdyż
podobnie jak w przypadku butli gazowej, jest to możliwe tylko z zarejestrowanego
numeru telefonu. Technik pojawił się pewnego dnia niespodziewanie. Wszedł na
dach, pomachał anteną i zaczęło działać. Do wyjścia zbierał się niemrawo, jego
angielski był niestety średnio komunikatywny. Już przy drzwiach zaczął
wspominać coś o opłacie. Jakiej opłacie – chyba żartuje pomyślałam? Potem jego
angielski stał się nagle zdecydowanie bardziej komunikatywny i dodał, że jeżeli
jestem zadowolona z jego usług to chyba należy mu się jakaś opłata. I tak
doszliśmy do tego, że kolesiowi chodzi o napiwek, bo żadnego rachunku za
wykonaną usługę mi oczywiście nie przedstawił. W pierwszym odruchu sięgnęłam po
portfel... Ale w drodze od torebki do drzwi naszła mnie myśl - czy ja jestem właściwie
zadowolona z Tata Sky?! Nie, jestem bardzo niezadowolona! Od trzech tygodni nie
możemy oglądać telewizji, od trzech tygodni nikt nie wysłał do nas nikogo, aby
naprawić problem, nikt oczywiście nie zaproponuje nam zmniejszenia rachunku za
okres, kiedy nie mieliśmy telewizji. Rachunku, który płacimy mniej więcej co
cztery tygodnie! I nagle odkryłam moje pokłady asertywności i powiedziałam
panu, co sądzę o Tata Sky, której on jest przecież pracownikiem! Pan próbował
jeszcze dyskutować i naciskał na napiwek – zaczął nawet twierdzić, że nikt mnie
nie zmusza do korzystania z usług Tata Sky, a on przecież wykonał swoją pracę
dobrze. Nie chciało mi się już panu tłumaczyć, że gdybym nie miała podpisanej
umowy z Tata Sky, to jego by tu nie było. Sama się sobie dziwię, ale po prostu
wyprosiłam pana za drzwi...
I tak na koniec pragnę tylko dodać,
że ja absolutnie nie narzekam! Ciągle jestem pod wrażeniem Indii, uwielbiam
nasze mieszkanie i świetnie się tu czuję. Poza tym, nasze problemy są naprawdę
nieistotne w stosunku do tych, jakich doświadczają tu inni ludzie. Czym jest
bowiem pierdzący wiatrak w stosunku do regularnie wybijającej kanalizacji w
łazience!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz