sobota, 9 maja 2015

Ilu Hindusów potrzeba, aby naprawić klimatyzator, czyli podsumowanie miesiąca

Pomiędzy Delhi a Agrą nadszedł czas na krótki post o sprawach codziennych. Tym razem zdjęć nie będzie. Gdybym chciała ten wpis zilustrować, to powinnam chyba zdjęcie Briana upublicznić...

W Indiach nic nie jest proste. Praca ma swoje znaczenie, a im dłużej się na nią czeka tym większa jej wartość. Tak przynajmniej wydaje się tu świadczącym usługi... Bo moje doświadczenia, z punktu widzenia osoby czekającej na wykonanie usługi, są zgoła inne. W Jaipurze jeden z rikszarzy opowiedział nam dowcip – dla nas kwintesencję Indii, zawartą w jednym zdaniu! „There is only one problem in India – No Problem” (Jest tylko jeden problem z Indiami – powtarzane ciągle nie ma problemu).

Kiedy wróciliśmy z Jaipuru, okazało się, że Saraswati zrobiła generalne porządki. Wszystko umyła, wytrzepała, uprała, odkurzyła... Okazało się również, że postanowiła nas uszczęśliwić i gruntownie wyczyściła sprzęt stereo Męża. Co jej przyszło do głowy?! Nie wiem. Zwłaszcza, że to była jedyna rzecz w mieszkaniu, której prosiliśmy żeby nie dotykała. Szczęśliwi nie byliśmy! Sprzęt grający Męża czyści Mąż i taki układ od wielu lat działa. A że Mąż czyści go raz na rok to inna sprawa. Ja nauczyłam się żyć z kurzem na kablach i nie patrzę po prostu w tamtą stronę. Saraswati spojrzała! Ucierpiała jej ambicja i zmysł gospodyni. Wezwała więc swojego męża, aby popodnosił poszczególne elementy ustawionej przez Męża piramidy, gdy ona będzie wycierała kurze. Efektem były wyrwane kable w kolejnych piętrach i rozstrojony na skutek przetarcia szmatą gramofon. Mąż był wściekły i odbył z Saraswati poważną rozmowę. Na swoją obronę powiedziała tylko, że przecież nie wyczyściła sprzętów żadnym detergentem tylko samą szmatką...

W niedzielę okazało się również, że nie działają Internet i telewizja. W kwestii telewizji nasze pierwsze podejrzenia padły na Saraswati, że wyrwała kabel antenowy ze ściany. Sprawa się jednak szybko wyjaśniła. Dowiedzieliśmy się, że nasz dostawca, Tata Sky, przeprowadzał modernizację systemów i coś nie wyszło. W efekcie, telewizji nie miała połowa miasta. Jeżeli chodzi o Internet natomiast, to panowie w czasie remontu ulicy po prostu przecięli światłowód.

Tydzień zapowiadał się więc dobrze. Czekaliśmy tylko kiedy wyłączą prąd i z kranu przestanie lecieć woda... Co do wody z kranu, to nastało lato i ostatnio leci gorąca. I nawet zimna leci gorąca. A czasami nawet zimna jest bardziej gorąca niż gorąca! Problem polega na tym, że zbiorniki z wodą są na dachu i się szybko nagrzewają. A pojemnik z zimną wodą jest bardziej na słońcu niż ten z ciepłą. Kiedy próbowałam się ostatnio spłukać pod prysznicem, woda zimna była tak gorąca, że nie byłam w stanie pod nią stać. W akcie desperacji chciałam już łapać ją do wiadra i mieszać z mineralną. W końcu udało się na szczęście spłukać nieco chłodniejszą gorącą. Ja tylko współczuję naszym kwiatkom na balkonie. Temperatura wody, którymi je czasami podlewam jest taka, że zieloną herbatkę to już bym mogła w niej zaparzyć...

Wracając jednak do tematu napraw. Jak wiecie z poprzednich wpisów, po powrocie z Jaipuru wysypka zabarwiła mi twarz na czerwono a gorączka też nie wpływała pozytywnie na moje samopoczucie. Z tego też powodu moje działania ograniczyły się do wysłania kilku maili do Briana z prośbą o załatwienie spraw zaległych, niektórych ciągnących się jeszcze od momentu, kiedy wprowadziliśmy się do mieszkania oraz skontaktowanie się z Tata Sky. Żadnego większego odzewu na moje prośby nie było!

A spraw zaległych kilka było. Wcześniej nie naciskaliśmy zbyt na ich realizację i rzeczywiście pozwoliliśmy rzeczom toczyć się ich indyjskim tempem. Ale mieliśmy ważny powód - czekaliśmy na przedłużenie umowy najmu mieszkania. W lutym, tuż po tym gdy przyjechały nasze rzeczy, miała miejsce dziwna sytuacja. Zadzwonił do nas zarządzający mieszkaniem i powiedział, że mieszkanie chciałby obejrzeć jak to określił, „przyjaciel” właściciela. Z żoną! Właściwie nie była to prośba o możliwość obejrzenia mieszkania tylko żądanie udostępnienia we wskazanym terminie. Stwierdziliśmy, że sytuacja jest na tyle niepokojąca, że sięgnęliśmy do zapisów umowy. Okazało się, że jest ona podpisana tylko do końca maja i zaczęliśmy lekko panikować. Dlaczego? Właśnie się zdążyliśmy rozpakować, kupić meble na balkon i trochę innego sprzętu do mieszkania. Pomysł szukania nowego mieszkania, delikatnie mówiąc, nam się nie podobał! Mąż, wyjaśniając nasze obawy, poprosił swoją firmę o natychmiastowe podjęcie negocjacji w celu przedłużenia umowy. A my znaleźliśmy zapis, że właściciel mieszkania powinien powiadomić nas na piśmie, jeżeli chce, abyśmy wpuścili kogoś do mieszkania. Poprosiliśmy więc zarządcę o przedstawienie takiego pisma od właściciela. Po tej prośbie temat pokazywania mieszkania „przyjacielowi” właściciela i jego żonie na szczęście nie został już nigdy powtórzony.

Właściciel bez problemu przedłużył nam umowę. Poza tym, nadeszło lato, a z nim naprawdę wysokie temperatury, które zmobilizowały nas do działania. Zresztą ile można czekać?! I najważniejsze - nastała pamiętna niedziela! A z niedzielą wyścig Formuły 1, której Mąż jest fanem od czasu pieluch! I okazało się, że nie działa nam żaden kanał sportowy a światłowodu ciągle nie naprawili. Mąż żeby obejrzeć wyścig zużył miesięczne pakiety internetowe z naszych obu telefonów. Był to ewidentnie punkt zwrotny w naszym indyjskim życiu. Mąż zrobił rozpierduchę i napisał maila do zarządcy, dodając do korespondencji również właściciela mieszkania.

I sprawy magicznym sposobem ruszyły!

Pamiętacie dzień, kiedy na początku lutego przyjechały nasze rzeczy do Mumbaju i pana, który przyszedł diagnozować niedziałający klimatyzator? Stwierdził wyciek gazu i powiedział, że jutro przyjdzie go naprawić. Od tego momentu nic się nie stało. Po kilku niedotrzymanych terminach, „no problem m’am” oraz codziennych, poważnych rozmowach z Brianem – udało się. Wreszcie nastało „jutro”! Do moich drzwi zapukało dwóch panów z firmy zajmującej się konserwacją urządzeń klimatyzacyjnych. Podeszli do zadania profesjonalnie. Zamknęli wszystkie okna i włączyli wszystkie klimatyzatory. Na słowo nie chcieli mi uwierzyć, że nie działa tylko ten nad stołem, a pozostałe są sprawne. Jeden z panów wyszedł na zewnętrzny balkon, a drugi obserwował jego zmagania z środka. Podyskutowali i zdiagnozowali – awaria spowodowana jest wyciekiem gazu. Specjalnie mnie to nie zaskoczyło. Powiedziałabym nawet, że się ucieszyłam, że przez ostatni miesiąc zepsuty klimatyzator już się bardziej nie zepsuł. Pomyślałam, że teraz to już musi się rozpocząć część właściwa, akt naprawy. Ale panowie spakowali swoje rzeczy i gotowi do wyjścia podsunęli mi do podpisu dokument z diagnozą. Ale się wkurzyłam! Panom powiedziałam, że nic nim nie podpiszę, jeżeli natychmiast nie wyznaczą mi terminu naprawy. A z panami to nie dość, że się pokłócić nie dało, to nawet porozmawiać po angielsku nie za bardzo. Patrzyli na mnie tylko przerażeni! Potem wymyślili, żeby zadzwonić do Briana. I tak cała moja złość i frustracja wylała się na niego, bo ile można! Obiecał mi, że przyśle kogoś do naprawy w ciągu dwóch dni. Ja upewniłam się, że ma na myśli dwa najbliższe dni i zgodziłam się. Podpisałam się panom na diagnozie i napisałam krótkiego maila do zarządcy, przełożonego Briana, w którym pochwaliłam się jaką obietnicę mi złożył jego pracownik i podkreśliłam jak bardzo liczę na to, że dotrzyma słowa. Klimatyzator został naprawiony następnego dnia.

Chciałabym powiedzieć, że działa do dziś... No ale działał dwa tygodnie i niedawno przestał. Nie wiem, czy to kwestia jakości naprawy? Od czasu naprawy przez okno pod klimatyzatorem wychodzili panowie, którzy montowali balustrady do naszego mini balkonu. Wnosili metalowe rurki, spawali, szlifowali – wszystko możliwe. Panowie są bardzo zdolni. Udało się już im nawet raz wyrwać nam gniazdko ze ściany. Powiedziałam o tym naszemu zarządcy z nadzieją, że przyjdą naprawić. Ostatecznie naprawy podjął się Mąż, ale panowie musieli zostać zaznajomieni z moją skargą, bo następnego dnia próbowali do gniazdka wetknąć same kable bez zabezpieczenia ich wtyczką. Logika poniekąd słuszna – drugi raz by już tym sposobem gniazdka nie wyrwali... Wracając jednak to tematu panów od klimatyzacji. Pozostała mi po nich pamiątka w postaci dwóch czarnych odciśniętych dłoni - jedna na białej ścianie, druga na suficie. A kwestia ilu Hindusów potrzeba do naprawy klimatyzatora pozostaje w dalszym ciągu nierozstrzygnięta...

Kolejna sprawa z listy zaległości - butla z gazem... Jaki problem może być, żeby kupić butlę z gazem? Przecież po ulicach chodzi tylu dostawców! Przecież każdemu zależy, żeby zarobić! Wszystko to prawda, ale w Indiach prawa rynku nie działają! A nie działają prawdopodobnie dlatego, że jest to obszar nadzorowany przez państwo.

Na początku lutego skończyła nam się nasza butla gazowa. Mieliśmy drugą w zapasie, więc zaczęliśmy czynić powolne wysiłki, aby w ogóle dowiedzieć się, gdzie trzeba zadzwonić, aby zamówić nową. System jest zautomatyzowany – należy zadzwonić pod pewien numer, gdzie automat prosi o wybór odpowiedniej cyfry, w zależności od tego, co chce się zrobić. Wydaje się bardzo proste, prawda!? Problem polega na tym, że zamówienia można dokonać tylko z zarejestrowanego numeru telefonu.

Najpierw spróbowałam sama zarejestrować mój numer telefonu. Kiedy udało mi się wreszcie dodzwonić do biura obsługi klienta i próbowałam się porozumieć po angielsku, miła pani, aby nie marnować swojego czasu po prostu odłożyła słuchawkę. I tak się jeszcze chwilę bawiłyśmy. W końcu zrezygnowałam i poprosiłam Saraswati, aby z nimi pogadała. Przez trzy dni nikt nie odbierał połączeń, tak około dwudzisetu dziennie, a kiedy czwartego dnia, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę po drugiej stronie, natychmiast poprosiłam Saraswati do telefonu. Miałyśmy jednak pecha. Pani z obsługi klienta powiedziała, że właśnie zawiesił się jej komputer i że mamy zadzwonić za dziesięć minut. Zanim Saraswati zareagowała, odłożyła słuchawkę. Drugi raz, jak można się było spodziewać, nikt już telefonu nie odbierał albo numer był zajęty. Stary numer, znany również z polskich urzędów. Saraswati zaproponowała, że spróbuje załatwić sprawę w oddziale. Jej propozycję przyjęłam z wdzięcznością. Jej wizyta nie doprowadziła niestety do wpisania mojego numeru telefonu do systemu, choć dysponujemy moim zdaniem wystarczającym pakietem dokumentów: umowa najmu, rejestracja w FRRO, paszporty z wizą, oryginał książeczki gazowej. Według urzędnika zabrakło rachunku za zakup ostatniej butli z gazem, który o ile w ogóle kiedykolwiek istniał, to na pewno go nigdy nie dostaliśmy. W tym momencie stwierdziłam, że mam już dość tej przepychanki i poprosiłam o pomoc najpierw Briana, a ostatecznie, na skutek braku jego reakcji, zarządcę mieszkania.

Sprawa się ciągnęła i ciągnęła, ale stwierdziliśmy, że możemy poczekać. Na dwa dni przed naszymi wakacjami dostałam potwierdzenie, że mój numer został zarejestrowany. Ucieszyłam się, że kolejną sprawę można uznać za załatwioną. Mąż nieco stłumił mój entuzjazm stwierdzeniem, że on uwierzy jak butlę zobaczy. Po powrocie z Jaipuru zadzwoniłyśmy rano z Saraswati pod numer do zamawiania butli gazowych, wybrałyśmy odpowiednią cyfrę i dostałyśmy w odpowiedzi komunikat, że mój numer telefonu nie jest zarejestrowany. No kto by przypuszczał?!

Jako, że sytuacja zbiegła się w czasie z wyścigiem F1 i ponaglającym mailem Męża, zarządca był dla nas bardzo miły i obiecał się zająć sprawą. Zamówił również dla nas butlę. Niemniej jednak, biurokracji w Indiach nikt nie pokona! Butla jechała do nas ponad dwa tygodnie. Podobno ze względu na wyczerpanie zapasów w magazynie. Tyle samo czasu potrzebowało przedsiębiorstwo gazowe na wprowadzenie mojego numeru do bazy. A tak właściwie to ciągle nie wiem, czy wprowadziło. Tak zakładam. Przekonam się, gdy będę po raz kolejny chciała zamówić butlę z gazem...

Przyśpieszenia nabrała również sprawa konserwacji filtra do wody. Sprawę zgłaszałam już w grudniu, kiedy wprowadziliśmy się do mieszkania. Filtr działał, ale zgodnie z tym, co powiedziała nam dziewczyna, która zajmowała mieszkania przed nami, nie był sprawdzany od trzech lat. A sprawa czystości wody w Indiach jest dość istotna. Tak czy inaczej, wody filtrowanej nie używaliśmy do picia, ale wykorzystywaliśmy ją do mycia owoców i warzyw. Może dużo wymagam, ale chciałabym wiedzieć, że moja woda filtrowana, którą uważam za bezpieczną, wolna jest od ameb i innych pasożytów. Wreszcie przyjechało dwóch panów, w towarzystwie Briana, i stwierdzili, że filtr trzeba zabrać i naprawić. Nie udało mi się niestety ustalić z Brianem jak bardzo filtr był zepsuty, a co za tym idzie jak duże było zagrożenie, związane z używaniem pochodzącej z niego wody. Ogólnie w Indiach, trzeba przyjąć, że wiele postawionych pytań pozostanie bez odpowiedzi. Filtr przynieśli po dwóch dniach, moim zdaniem działa tak samo jak przed naprawą. Używam go już tylko do mycia warzyw, które potem i tak zostaną poddane obróbce cieplnej. Owoce płuczę w wodzie butelkowanej...

Na fali zostały również wymienione lampy na balkonie i naprawione drzwi do szafek w kuchni. Została kwestia wrednego wiatraka z naszej łazienki, który po minucie pracy zaczynał bardzo głośno warczeć. A dlaczego wrednego? Za każdym razem kiedy Brian przychodził zobaczyć, na czym polega problem z wiatrakiem, spryciarz działał prawidłowo i nie można się było do niczego przyczepić. Po kilku razach, kiedy zaczynałam wspominać o buczącym wiatraku, na twarzy Briana pojawiał się kpiący uśmieszek, sugerujący co wewnętrznie myśli o takich upierdliwych babach jak ja. Wreszcie Mąż zamienił go miejscem z wiatrakiem z drugiej łazienki i w tamtejszym środowisku zaczął się on już odnajdywać zdecydowanie lepiej. Teraz warczy już raz na dwa tygodnie, a nie jak wcześniej, codziennie... Po prostu magia Indii!

Jeżeli chodzi natomiast o Tata Sky, to na naprawę czekaliśmy trzy tygodnie! Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że nie mogliśmy się kontaktować z nimi bezpośrednio, ale przez zarządcę, gdyż podobnie jak w przypadku butli gazowej, jest to możliwe tylko z zarejestrowanego numeru telefonu. Technik pojawił się pewnego dnia niespodziewanie. Wszedł na dach, pomachał anteną i zaczęło działać. Do wyjścia zbierał się niemrawo, jego angielski był niestety średnio komunikatywny. Już przy drzwiach zaczął wspominać coś o opłacie. Jakiej opłacie – chyba żartuje pomyślałam? Potem jego angielski stał się nagle zdecydowanie bardziej komunikatywny i dodał, że jeżeli jestem zadowolona z jego usług to chyba należy mu się jakaś opłata. I tak doszliśmy do tego, że kolesiowi chodzi o napiwek, bo żadnego rachunku za wykonaną usługę mi oczywiście nie przedstawił. W pierwszym odruchu sięgnęłam po portfel... Ale w drodze od torebki do drzwi naszła mnie myśl - czy ja jestem właściwie zadowolona z Tata Sky?! Nie, jestem bardzo niezadowolona! Od trzech tygodni nie możemy oglądać telewizji, od trzech tygodni nikt nie wysłał do nas nikogo, aby naprawić problem, nikt oczywiście nie zaproponuje nam zmniejszenia rachunku za okres, kiedy nie mieliśmy telewizji. Rachunku, który płacimy mniej więcej co cztery tygodnie! I nagle odkryłam moje pokłady asertywności i powiedziałam panu, co sądzę o Tata Sky, której on jest przecież pracownikiem! Pan próbował jeszcze dyskutować i naciskał na napiwek – zaczął nawet twierdzić, że nikt mnie nie zmusza do korzystania z usług Tata Sky, a on przecież wykonał swoją pracę dobrze. Nie chciało mi się już panu tłumaczyć, że gdybym nie miała podpisanej umowy z Tata Sky, to jego by tu nie było. Sama się sobie dziwię, ale po prostu wyprosiłam pana za drzwi...

I tak na koniec pragnę tylko dodać, że ja absolutnie nie narzekam! Ciągle jestem pod wrażeniem Indii, uwielbiam nasze mieszkanie i świetnie się tu czuję. Poza tym, nasze problemy są naprawdę nieistotne w stosunku do tych, jakich doświadczają tu inni ludzie. Czym jest bowiem pierdzący wiatrak w stosunku do regularnie wybijającej kanalizacji w łazience! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz