czwartek, 19 marca 2015

Nauka na własnych błędach, czyli kulinarne odkrywanie Indii

Mamy już nasz cały sprzęt kuchenny – teraz już nie ma wymówki, gotuję. Do tego mąż, jako kolejny etap indianizacji, nabył swojego „lunchboksa”, czyli metalowy, okrągły pojemnik, w którym zabiera jedzenie do pracy.

W Lunchboksie Mąż może zabrać trzy dania. Jedno, to ryż albo placki roti.
Drugie i trzecie, to już zazwyczaj bardziej treściwa część posiłku. Najczęściej
są to sosy na bazie roślin strączkowych (dal), którymi polewa się ryż, albo dania o mniej płynnej
konsystencji wyjadane plackami. To tej drugiej kategorii kwalifikuje się pełen zakres potraw z
przeróżnymi warzywami lub serem paaner. Na powyższym zdjęciu, w środkowej
miseczce, znajduje się Dum Aloo, a w krańcowo prawej Paaner Makhani.
W tle na metalowej misce, jedne z naszych pierwszych roti. Wtedy jeszcze o tym nie
wiedzieliśmy, ale wygląd naszych placków jest karygodny! Idealna indyjska gospodyni
produkuje idealnie okrągłe roti! Kiedyś Saraswati pokazywała mi jak się robi roti i nie
miała odwagi powiedzieć mi, że moje są zbyt do niczego. Teraz, gdy analizuję sytuację,
wiem, że próbowała! Coś sugerowała, ale ja akurat byłam bardzo skoncentrowana na tym, aby ich
nie spalić. Bo należy wiedzieć, że placki najpierw rzuca się na rozgrzaną, suchą patelnię,
a potem w końcowej fazie, bezpośrednio na ogień, aby urosły i się rozwarstwiły.
Byłam na tyle dumna z moich roti, że pomyślałam - przecież kształt nie zmienia smaku!
A tu taki kwas. Mąż dowiedział się w pracy o tym jak ważne jest, aby roti były okrągłe.
Niektóre gospodynie nawet odrysowują kształt od miseczek i wycinają nożem!
Jedno jest pewne - roti mojego Męża są najbardziej okrągłe w całym biurze! Jest na to
jeden sposób - my robimy ciasto wieczorem, a rano wałkuje je Sarastwati. A Roti
produkowane przez Saraswati są takie, że dzieci w szkole cyrkla nie potrzebują...
To jedne z moich późniejszych roti. Nie są idealne, ale postęp widać!

Indyjską przygodę kulinarną zaczęliśmy mało indyjsko – od upieczenia chleba, którego bardzo nam tu brakowało. Jak długo można jeść na śniadanie płatki z mlekiem?! A potem nadszedł czwartek i zadzwoniłam do rodziców. Tata zapytał mnie, czy w Indiach są pączki? Na początku uznałam pytanie za lekko dziwne, ale nadeszła chwila refleksji – tłusty czwartek! I zalała mnie ślina na wspomnienie pączków. I tak długo mi się faworki śniły, że postanowiłam przynajmniej drożdżówkę upiec. Znalazłam przepis i drożdże. Nawet dżem truskawkowy sama zrobiłam! I poszłam do sklepu mąkę kupić. A tam: Maida, Atta i Besan. Lekka konsternacja! Wybrałam Attę i to był błąd. Wyszedł razowy zakalec. Cały zjadłam sama... W sumie dobrze, że nie naszła mnie ochota na biszkopt.

Tym oto sposobem nauczyłam się, że mąki nie wybiera się po kolorze i nie z każdej wyrośnie drożdżówka. Maida to drobno mielona i wybielana mąka pszenna używana do wypieku białego chleba, pizzy i tortilli. Następnym razem, gdy najdzie mnie ochota na drożdżówkę, powinnam użyć właśnie niej! Atta z kolei, jest także pochodzenia pszenicznego, ale z innego gatunku zboża (durum wheat - pszenica twarda). Ciasto z niej wyrobione jest bardzo zwarte i daje się cienko rozwałkować. A także, co nauczona własnym doświadczeniem zapamiętam na długo, nie wyrasta! Właśnie z Atty robi się roti. Besan wytwarzany jest z ciecierzycy i robi się z niego pakorę (ciasto smażone w głębokim tłuszczu, mogą być w nim zanurzone np. warzywa) oraz, po zmieszaniu jogurtem peeling do twarzy.

Nauczyłam się również, że w Indiach liczy się rozmiar. I nie wyobrażajcie sobie nic zdrożnego... Mam na myśli tylko papryczki chilli. Albo aż! A wszystko zaczęło się jakiś czas temu. Wybraliśmy przepis i zrobiliśmy zakupy na bazarze. Zaczęliśmy przygotowywać składniki i Mężowi przypadło w udziale krojenie ostrych papryczek. Coś tam wspominał, że ręce pieką, ale pomyślałam, że mężczyźni są po prostu bardziej wrażliwi. Jak to facet – potarł oko, poszedł zrobić siku, podłubał w nosie... Pomyślałam, drogi Mężu, no kto by się spodziewał?! Prawdziwy lament zaczął się po wieczornym prysznicu – palce zaczęły go potwornie piec. Poszperałam w internecie i wygrzebałam, że to na pewno kapsaicyna, substancja odpowiedzialna za ostry smak papryki chili, a Mąż musi być na nią po prostu uczulony. Jakoś mi w mej mądrości nie przyszło do głowy, że to nie była jego pierwsza papryczka chilli w życiu... Ale pierwsza w Indiach! Stwierdziliśmy, że jak rano nie przejdzie, to szukamy lekarza. Przeszło i o sprawie zapomnieliśmy.

Zapomnieliśmy na krótko, do kolejnego wspólnego gotowania... Postanowiłam udowodnić Mężowi, że moja teoria o uczuleniu jest słuszna i sama zabrałam się za krojenie papryczek. Jako kobieta przewidująca, trzymałam ręce z daleka od twarzy i innych miejsc newralgicznych i na koniec mogłam z satysfakcją powiedzieć, że nic mi nie jest. Aż do wieczornego prysznica... Od tego momentu historia się powtórzyła. Prawdopodobnie woda rozmiękcza skórę i pozwala, aby substancje wniknęły w nią głębiej. W każdym razie, miałam okazję poczuć ognie piekielne na moich dłoniach. I nie tylko dłoniach... Zanim zorientowałam się, że się zaczyna, umyłam się gruntownie, wyjęłam soczewki kontaktowe z oczu, powklepywałam kremy tu i ówdzie... Jednym słowem rozmazałam sobie cholerstwo po całym ciele. Nie było nam radośnie jak Mąż biegał z butelkami wody mineralnej, abym mogła wypłukać oczy. Przynajmniej wiemy już, że żadne z nas nie jest uczulone. A zielone indyjskie papryczki chilli kroimy już tylko w rękawiczkach! A im mniejsze, tym bardziej ostre! Dobrze, że przynajmniej Mąż nie jest z kategorii tych co lubią na koniec wspomnieć "A nie mówiłem"!

Indie są krajem przypraw i pikantnego jedzenia. Aby zacząć cokolwiek gotować, sprawdzam zawsze przepis, a potem przystępuję do jego tłumaczenia. I nie chodzi tu o barierę językową. Po prostu większość składników jest dla mnie zupełnie obca! 

Tutejsze przyprawy można zasadniczo podzielić na trzy kategorie. Pierwsza to suszone korzenie, kłącza, kory oraz nasiona. Druga to świeże zioła, w formie liści, łodyg lub kwiatów. Trzecia natomiast, to warzywa aromatyczne, głównie cebula, czosnek i świeży korzeń imbiru. Przyprawy mogą występować w różnych formach przetworzenia - nieprzetworzonej,  posiekanej, zmielonej, rozgniecionej... Do niektórych potraw trzeba je przed dodaniem uprażyć, do innych podsmażyć na oleju lub ghee, do jeszcze innych wrzucić w wersji nieprzetworzonej. Zasadniczo przyprawy powinno się dodawać do potrawy zaczynając od tych najbardziej intensywnych, a na koniec pozostawiając te lżejsze. Oddzielną kategorię stanowią indyjskie masale, czyli mieszanki przypraw. Istnieją dwa sposoby ich przyrządzania: w proszku lub w paście. Proszki stosuje się zazwyczaj do potraw duszonych i gotowanych, a pasty do marynowania mięsa, ryb, sera i warzyw przed pieczeniem, smażeniem lub gotowaniem. Najbardziej popularne indyjskie masale to na przykład: Garam Masala, Chaat Masala czy Tandoori Masala. Wszystkie można oczywiście gotowe kupić w sklepie, ale wytrawne gospodynie przygotowują je same, według pilnie strzeżonych receptur. Saraswati kupuje swoje w dużej ilości zawsze, kiedy odwiedza rodzinną wioskę i nie używa żadnych innych. 

W kuchni indyjskiej najczęściej używanych jest siedem przypraw lub mieszanek. W trakcie gotowania są one dodawane w dużej mierze „na oko” i według preferencji kucharza. W większości domów przechowywane są one w dużym, metalowym pojemniku z przegródką na każdą z nich. Jako, że i my zaczęliśmy naszą przygodę z kuchnią indyjską, również zaopatrzyliśmy się w miejscowy pojemnik na przyprawy.

Nasz pojemnik na przyprawy. Siedem głównych przypraw używanych w indyjskiej
kuchni to: Sól, Dhania Powder (sproszkowana kolendra), Jeera (ziarna kminu rzymskiego),
Haldi (sproszkowany turmeric, czyli kurkuma), Red Chilli Powder (sproszkowane
czerwone papryczki chilli), Garam Masala oraz Amchoor (sproszkowane suszone mango).
Przyprawy wymieniłam zgodnie z ruchem wskazówek zegara, w środku znajduje się Amchoor.
Myślę, że sól każdy rozpozna. Na wszelki wypadek - to ten biały proszek!
I nie podejrzewajcie, że sama jestem taka mądra. Nazwy przypraw ciągle mi się mylą!
Pomagam sobie przy gotowaniu karteczką, która zawiera rysunek z rzutem poziomym
pojemnika i nazwami przyprawy.

Poznaliśmy też niedawno okrę, znaną na świecie pod nazwą ladies' fingers (damskie palce), a w Indiach jako Bhindi. W Polsce, jak to zazwyczaj z uroczymi nazwami własnymi bywa, występuje jako Piżmian jadalny. Strąki okry są długie, zielone i pokryte delikatnym meszkiem. Okrę można smażyć, gotować, marynować, grilować... W Indiach zazwyczaj podaje się ją smażoną z przyprawami oraz produkuje się z niej pikle. Przy krojeniu bardzo się klei, a po przetworzeniu ta kleistość dodaje potrawie gęstości. Podobno ziarnka okry prażone i zmielone tak jak kawa, dają się zaparzyć i całkiem nieźle smakują.

Okra przed przetworzeniem

Smażona okra z pomidorami - jedno z moich ulubionych dań!

Słowo o wołowinie. Czwartego marca weszło w Indiach nowe prawo. Właściwie to tylko w stanie Maharashtra. Choć i tak ubój krów był już wcześniej zakazany, ratyfikowano Maharashtra Animal Preservation Bill, poprawkę do stanowej ustawy o ochronie zwierząt. Dokument czekał od 1995 i nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że wejdzie on kiedykolwiek w życie. Konsekwencją nowego prawa jest całkowity zakaz uboju cieląt i wołów, a także sprzedaży oraz posiadania mięsa i produktów tego pochodzenia. Dla osób łamiących nowe prawo przewidziane są kary grzywny (10.000 INR – około 600 PLN) oraz pięciu lat więzienia! W Indiach nie znane jest chyba pojęcie vacatio legis, w związku w tym nowe prawo weszło ze skutkiem natychmiastowym. W sumie to i tak należy się cieszyć, że nie zadziałało wstecz, jak w przypadku na przykład zmian w podatkach. No ale udowadnianie, że ktoś zjadł wołowinę tydzień temu może być rzeczywiście trudne. Jakie skutki nowe prawo przyniesie dla nas? Mało istotne. Po pierwsze, nie zamówię już mojej ulubionej pizzy z wołowiną. Po drugie, musieliśmy pozbyć się bulionu wołowego. Jakie skutki dla Hindusów? Mówiąc oględnie, nie są oni zadowoleni z tej zmiany. Wołowina ze względu na słaby popyt (kwestie religijne) oraz słabą jakość mięsa, była bardzo tania i spożywali ją ci najbiedniejsi. Poza tym, z dnia na dzień pracę straciło mnóstwo ludzi - pracownicy rzeźni, kierowcy, którzy przewozili mięso, pracownicy sklepów... To tak tyle w temacie braku rozdziału religii od państwa...

To teraz będzie o jajach. Tych kurzych! Bo jak już wspomniałam, ile można jeść na śniadanie płatki z mlekiem. W Indiach jaja należy spożywać w postaci dobrze przetworzonej, czyli najbezpieczniej ugotowane na twardo. Jadamy je czasami również w formie  dobrze wysmażonej jajecznicy, choć powiem szczerze, że różnią się one kolorem i smakiem od tych z Polski czy Niemiec. Musieliśmy zrezygnować niestety z naszej ulubionej formy „na miękko”. Kiedy ostatnio zostaliśmy zapytani, dlaczego tak bardzo uważamy, bo przecież na jajach przenoszone są tylko bakterie Salmonelli, które giną pod wpływem wysokiej temperatury, to nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Poszperałam w internecie i znalazłam informację, że skorupka jajka wcale nie jest tak szczelna jak się przypuszcza, a szczepy Salmonelli znajdowane są często również w żółtkach jaj. Ja czuję się przekonana! A spacer, który odbyłam pewnego pięknego, słonecznego dnia w poszukiwaniu jaj na sobotnie śniadanie, sprawił, że nie potrzebuję już żadnych argumentów naukowych. Wystarczy mi to co zobaczyłam! I od tej pory zawsze będę myła jajka płynem do naczyń, nawet przed gotowaniem!

Cała sytuacja miała miejsce na bazarze. Tym samym, gdzie kupuję warzywa i owoce. Zachęcona faktem, że wszystko mogę kupić w najbliższej okolicy, stwierdziłam, że poszukam też okolicznego sprzedawcy jajek. Podpytałam na rynku gdzie takiego znajdę i poszłam do stoiska. Sprzedawcy nie było. Koledzy z okolicznych budek zaczęli jego poszukiwania, a ja miałam czas, żeby przyjrzeć się temu kurzemu nieszczęściu. Oprócz jajek można było w tym samym stanowisku nabyć żywe kury. Towar nie wyglądał zachęcająco. I chociaż same jajka były umyte, to tak patrzyłam na te biedne kury, prawie bez piór, ze skórą pooraną jakimiś chorobami, stłoczone w klatkach po kilkanaście, tak że chodziły sobie po głowach, ubrudzone własnymi odchodami... Do tego temperatura i smród. I powiem szczerze, że tylko kombinowałam jak stamtąd uciec. A czas działał na niekorzyść sprzedawcy. Kiedy on się ciągle nie pojawiał, powiedziałam po prostu, że nie mogę niestety dłużej czekać.

Jajka udało mi się w końcu kupić w okolicznym sklepie. I co z tego, że czyste i trzymane w lodówce? Nie zapomnę tego co widziałam! Zresztą nie uwierzę, gdy ktoś mi powie, że te jajka pochodzą z lepszej hodowli. One są z takiego samego miejsca, jak to gdzie byłam wcześniej, tylko dzięki normalnym warunkom sprzedaży zachowane zostały pozory. Zresztą to są Indie! A tu określenie „normalny” ma zupełnie inne znaczenie. 


Opakowanie jajek - a ta matematyka nie była wcale taka prosta.

Na koniec też będzie o ptakach. Tylko nie takich do jedzenia. Choć pewnie gdy ktoś jest bardzo głodny to też można. U nas na balkonie ptaki poczuły lato! 

Papugi dalej się czubią...

Wróble uprawiają wolną miłość...
Kruki straszą...
A my poznaliśmy nowego ptaka powszechnie występującego w Mumbaju. Przylatuje
tuż przed zachodem słońca na drut obok naszego balkonu i skrzeczy. Przedstawiam
niniejszym Bilbila czerwonoplamego (Red-vented bulbul). Bilbile charakteryzują się ciemnym
upierzeniem, z prawie czarnymi piórami na czubatej głowie, białym kuprem i czerwoną plamką
na spodzie ogona. W 19 wieku w Indiach ptaki te były często trzymane w klatkach
oraz wykorzystywane do walk. Przywiązywano je nitką do palców
właścicieli i walczyły, starając się zdobyć czerwone piórko przeciwnika.

poniedziałek, 9 marca 2015

W świecie kolorów, czyli Happy Holi

Na Holi wszyscy czekają. Już dwa dni wcześniej, ludzie zaczynają zbierać drewno, z którego przy ulicach, w parkach i na podwórkach układane są stosy. W wigilię Holi, po zachodzie słońca, zapala się je, a ludzie zebrani wokół nich tańczą i śpiewają. W dzień Holi zaczyna się prawdziwe szaleństwo. Ludzie posypują się proszkiem i obrzucają woreczkami z wodą. Radosna zabawa kolorami odbywa się wszędzie, w domach, na podwórkach i ulicach, przed świątyniami...

A potem wszyscy chodzą kolorowi...

Happy Holi!

My też bardzo wyczekiwaliśmy Holi. Z ciekawości i żądzy fotograficznej. Poza tym trudno mi wyobrazić sobie bardziej radosne święto. Ale o co tak właściwie w Holi chodzi, bo jakoś nie wierzyłam, że całe to szaleństwo dzieje się bez przyczyny?!

Holi jest przede wszystkich, bardzo ważnym dla Hindusów, świętem religijnym i związane są z nim dwie legendy, które wiele wyjaśniają.

Według pierwszej z nich, nazwa “Holi” pochodzi od imienia Holiki, złej siostry króla demonów, Hiranyakashipu. Hiranyakashipu był królem Multan i był praktycznie niezniszczalny. Posiadana moc tak go zaślepiła, że śmiał uważać się za boga i żądał aby czczono tylko jego. Tymczasem jego syn, Prahlada, odważył się mu sprzeciwić i pozostał wyznawcą Vishnu. Hiranyakashipu wpadł w szał i próbował ukarać chłopca, ale mu się to nie udawało. Postanowił wreszcie poprosić o pomoc swoją siostrę, Holikę. Kobieta podstępem doprowadziła do tego, aby Prahlada usiadł obok niej na stosie pogrzebowym. Chytry plan zakładał, że Holice, okrytej szalem, który chronił ją od ognia, nic się stanie, a Prahlad poniesie straszną śmierć w płomieniach. Zadziałał jednak Vishnu! Kiedy podpalono stos, pojawił się i zabił Hiranyakashipu oraz sprawił, że magiczny szal ześlizgnął się z Holiki i otulił chłopca, tak że to jemu nic się nie stało. Ogniska, które płoną w noc przed Holi mają właśnie przypominać o tym wydarzeniu i symbolizować zwycięstwo dobra nad złem.

Według innej legendy Krishna, bóstwo będące jednym z wcieleń Vishnu, za swoich dziecięcych czasów został zatruty mlekiem żeńskiego demona, Putany. Na skutek tego zdarzenia jego skóra zmieniła kolor i stała się niebieska. Krisha rozpaczał z tego powodu i był przerażony, że żadna dziewczyna go nie zechce. Zwłaszcza piękna, jasnoskóra bogini Radha, w której się podkochiwał. Wtedy matka Krishny doradziła mu, aby zbliżył się do ukochanej i w ramach zabawy wysmarował jej twarz różnymi kolorami. Nie jestem przekonana, czy taka forma zalotów podziałałaby na wszystkie kobiety, ale w tym wypadku się udało i młodzi zostali parą. A Holi obchodzi się co roku, aby upamiętnić kolorowanie twarzy Radhy.

Holi nie ma stałej daty w kalendarzy gregoriańskim - wypada w lutym albo marcu. Obchodzi się je w dniu równonocy wiosennej, w dniu pełnego księżyca. Jest to rozpoczęcie wiosny. Hindusi wierzą, że nadszedł wreszcie czas pożegnać zimę i radować się wiosennym bogactwem kolorów. Poza tym, na północy Indii, Holi oznacza również początek nowego roku. Jako, że ostatni, dwunasty miesiąc indyjskiego księżycowego kalendarza, Falguna, kończy się w dniu pełni księżyca, to palenie ognisk wypada w ostatni dzień starego roku, a Holi w pierwszy dzień nowego.

Całej zabawie przyświeca piękna idea. Jest to moment na zażegnanie konfliktów, naprawienie relacji, zapomnienie i wybaczenie. Każdy może wziąć udział i wszyscy są sobie równie: dzieci i dorośli, kobiety i mężczyźni, biedni i bogaci... W dwóch słowach, Holi to festiwal kolorów i miłości!

Tyle jeżeli chodzi o teorię. A teraz przejdźmy do praktyki!

Nasze pierwsze Holi zdecydowaliśmy się spędzić na plaży w Juhu. Chcieliśmy, żeby się dużo działo. Poszliśmy tam z zamiarem pobrudzenia się i zabawy razem z innymi.

Na ulicach wszyscy świętują. Owszem, ludzie gonią się po plaży i polewają wodą, ale raczej odbywa się to w gronie znajomych. Od razu po wyjściu z budynku natrafiliśmy na naszego ochroniarza, który radykalnie zmienił barwy i nie wydawał się z tego powodu szczęśliwy. Jak najbardziej to rozumiem, nie każdy musi chcieć się bawić! Nie sądzę również, aby z tytułu Holi przysługiwał mu dodatkowy mundur. Podejrzewam, że był to efekt zmasowanej akcji dzieci z naszego budynku, które nie czują przed nim specjalnego respektu. Poza tą sytuacją, gdzie mogłam także dokonać nadinterpretacji, nie widzieliśmy ani jednego przypadku, gdzie ktoś byłby zmuszony do zabawy. Piszę to w kontraście polskiego lanego poniedziałku, kiedy to bez samochodu nie można się już przemieszczać suchą stopą. W Mumbaju widziałam na ulicy czyste kobiety, pary, dzieci, turystów!

My bardzo długo pozostaliśmy niepokolorowani. I to pomimo tego, że zaraz po wyjściu za bramę Mąż, żeby inni nie krępowali się moją czystą koszulą, zrobił mi czerwonego kleksa na ramieniu. Po drodze na plażę, wszyscy się z nami witali farbując nam dłonie na różne kolory, życzyli Happy Holi i przyjaźnie machali. Pewna ekipa próbowała trafić w nas z dachu woreczkami z wodą, ale byliśmy szybsi. Potem jeszcze kilka razy jakieś dzieciaki trafiły woreczkami po łydkach. Mieli cela skubani – popularność krykieta procentuje! Woda zawsze była czysta. To znaczy bez farbek! Pierwsi odważni z proszkiem pojawili się dopiero na plaży. Ale nikt nas nie zaatakował z zaskoczenia, co, nie powiem, trochę nas rozczarowało. Wszyscy najpierw pytali czy mogą, a potem dłonią zanurzoną w proszku zostawiali ślady na obu policzkach i czole. My wyciągaliśmy własny proszek i ozdabialiśmy ich w ten sam sposób. Na koniec następowało uściśnięcie ręki, albo bardziej spontaniczne uściski i życzenia Happy Holi. I naprawdę uważam, że można ze spaceru w Holi wrócić czystym! Przynajmniej w Mumbaju.

Teraz trochę o kolorowych proszkach. Mają niesamowite kolory! I są uzyskiwane naturalnie! Zresztą nie ma się czemu dziwić. Przecież barwniki, to obok przypraw, jeden z pierwszych towarów eksportowych Indii. Czerwony i pomarańczowy uzyskiwane są przede wszystkim z drzewa sandałowego i suszonych kwiatów hibiskusa, brązowy z liści herbaty, purpura z buraków, żółty to zazwyczaj turmeric, znany szerzej jako kurkuma.

Wszyscy nas ostrzegali, że proszki nie chcą się zmywać i spierać. Poza tym z proszkami jest często taki problem, że te z niższej półki mogą zawierać różne chemikalia, które powodują podrażnienia skóry. Udało mi się kupić dla nas bezpieczne, naturalne proszki, ale nigdy nie wiadomo, co mają w woreczkach inni. Poczytałam w internecie, poradziłam się Saraswati i wyciągnęłam własne wnioski. Po pierwsze, ochrona oczu – tu dobrze sprawdziły się po prostu okulary przeciwsłoneczne. Po drugie, ochrona skóry i włosów.  Uznaliśmy, że należy założyć na siebie takie ubrania, których nie będzie nam potem szkoda. Koniecznie długie rękawy i nogawki. Wymyśliłam również, że oboje Mąż i ja, musimy posmarować się olejem kokosowym, aby proszki nie wniknęły głęboko w skórę i włosy. Hindusi używają do tego celu również oleju musztardowego, ale ten ma tak intensywną woń, że trudno sobie z nią poradzić. Zapach lekko przypalonej kokosanki też zresztą nie należał do najprzyjemniejszych. Zresztą chyba nigdy w życiu nie czułam się bardziej klejąca...

Nie przewidzieliśmy jednego – naturalnie dostosowana, ciemna skóra Hindusów się nie opala! W przeciwieństwie do naszej, dodatkowo nadzwyczaj obficie posmarowanej olejkiem kokosowym. Spaliliśmy sobie czaszki tak, że dziwię się, że nie słyszałam skwierczenia. Przedziałek, czoło, nos... Ale to nie wszystko, bo gruba warstwa proszku na policzkach działa jak najlepszy filtr. W związku z tym po zmyciu barw, okazało się, że pozostała nam na twarzach wzorzysta opalenizna, jakiej nie powstydziłby się niejeden projektant tkanin. Teraz, kierując się własnym doświadczeniem, do poradnika jak przetrwać Holi, dopisałabym również, aby pod warstwą olejku pamiętać o kremie z dużym filtrem!

Mycie i pranie poszły sprawniej niż przypuszczaliśmy. Mąż domył się właściwie za pierwszym razem. Mi po pierwszym namaczaniu, pozostały różowe plamy na twarzy, zielone na brzuchu i brud pod paznokciami we wszystkich kolorach tęczy. Na twarzy barwy szybko przemieszały się z moją uroczą opalenizną i było mi już wszystko jedno. Brzuch domyłam po dwóch dniach. Jeżeli chodzi o pranie, proszek do prania nie zawiódł. Zawiodła nasza inteligencja. Przekonani, że i tak rzeczy są już do wyrzucenia, upraliśmy wszystko razem, w 90 stopniach, łącznie z brązowymi sztruksami Męża. Jak łatwo się domyślić, w efekcie przybyło nam w garderobie brązowych ubrań wszelkiego typu... 

A teraz kilka zdjęć - wyjątkowo autorem wszystkich jest Mąż, gdyż nie radziłam sobie z obsługą zapasowego aparatu.


Nasze proszki - organiczne i bezpieczne
W drodze na Juhu Beach. Przez cały czas szliśmy w towarzystwie pokolorowanych ludzi.
Jedni pokolorowani bardziej, inni mniej...
...wszyscy chcieli, aby robić im zdjęcia.
Wejście na plażę - przypływ, największy właśnie przy pełnym księżycu, zabrał plażę.

Ci co wcześniej zaczęli, szybciej skończyli.
Świętowali wszyscy, niezależnie od wieku.

Pomalowani ludzie zmywali farby w morzu. Może to jest właśnie sposób, aby barwniki
nie wniknęły głęboko w skórę?!
Panie celebrują święto kolorów swoim strojem.
Fotograf na plaży w Juhu - kolor idealnie dobrany do kapelusza
Proszek unoszony przez wiatr
Wzdłuż plaży pływały statki - na nich również posypywano się proszkiem.

Ochrona raczej przed słońcem, niż przed proszkiem. Panowie bardzo się wyróżniali
w chaotycznej masie ludzi na plaży.



Psy także świętują Holi
Plaża była tego dnia bardzo zatłoczona. Nigdy też nie widzieliśmy takiej liczby
równocześnie kąpiących się w morzu ludzi.


Zaangażowany fotograf - jak widać zupełnie niepokolorowany.

Czy wydarzyło się coś mniej sympatycznego? Właściwie nie, ale też nie prowokowaliśmy okoliczności. Holi jest świętem radosnym i przyjemnym, ale mam wrażenie, że tylko do pewnej godziny. Jest to dzień wolny od pracy i mężczyźni piją wtedy sporo alkoholu. Spożywają również wmieszany w napoje i słodycze Bhang, czyli psychoaktywny wyciąg z konopi. My zebraliśmy się do domu przez 16, ale myślę że do zachodu słońca świętowanie na ulicach jest bezpieczne. Z tych mniej sympatycznych to jeden z panów, w ramach smarowania twarzy proszkiem, stwierdził niespodziewanie, że zrobi mi też różową krechę na ustach. Higienicznie się nie poczułam - prawie widziałam, jak bakterie skaczą mi po ustach i do mnie machają. Poza tym, usłyszałam jeden seksistowski komentarz. Był na tyle sugestywny, że zrozumieliśmy pomimo bariery językowej. Odpowiedź przekazaliśmy w międzynarodowym języku gestów...

czwartek, 5 marca 2015

Nasze podróże - Chennai cz. 2

Po odwiedzeniu świątyni udaliśmy się rikszą do Fortu St. George. Jest to pierwsza twierdza wzniesiona przez Brytyjczyków w Indiach, nazwana imieniem patrona Anglii. Fort pochodzi z 17. wieku i był główną lokalizacją Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej do 1772 roku, kiedy to przeniosła się ona do Kalkuty. Obecnie budynki oddane są do dyspozycji władz stanu Tamil Nadu. Ciągle jest to również przystanek dla oddziałów wojskowych w drodze na południe i na Andamany. Z tego też powodu, poruszanie się po terenie jest utrudnione, pilnujący strażnicy nie wszędzie pozwalają wejść i robić zdjęcia.

Na terenie Fortu można obejrzeć: muzeum, St. Mary’s Church, czyli najstarszy anglikański kościół w Indiach oraz drugi co do wysokości w Indiach, 46 metrowy (150 stóp) maszt flagowy z drzewa tekowego. Został on podobno zabrany z wraku statku i osadzony w Forcie w 17. wieku. 


Budynek muzeum fortowego. Został on prawdopodobne zbudowany w latach
80-tych 18. wieku. W ramach jego pierwotnego przeznaczenia było to miejsce gdzie
można było kupować, sprzedawać i wymieniać towary. Obecnie w zasobach
muzeum znajdują się pamiątki po okresie brytyjskim, takie jak: monety,
broń, obrazy, odznaczenia i ordery, zastawy stołowe z herbami itp.
Armaty przed wejściem do muzeum
Ten 45-metrowy masz flagowy został wzniesiony za
czasów gubernatora Elihu Yale, w 1687 roku. Pan
Yale zaczynał karierę jako urzędnik w Brytyjskiej Kompanii
Wschodnioindyjskiej, a po powrocie założył w
USA słynny uniwersytet.
St. Mary's Church, prawdopodobnie najstarszy anglikański
kościół w Azji, został zbudowany pod koniec 17. wieku.
Można tam zobaczyć historyczne obrazy, biblie i srebrne naczynia.
Poza tym jest on naprawdę oazą spokoju - odpocząć można zwłaszcza
w zielonych i kwitnących ogrodach na tyłach budynku.
W tej świątyni odbyły się śluby dwóch ważnych osobistości
fortu - panów Elihu Yale i Roberta Cliva.
Fasada kościoła
Indie są krajem zróżnicowanym pod względem religijnym.
Jak widać praktyka zdejmowania butów w świątyniach indyjskich
została również przeniesiona do innych wyznań.
Wnętrze kościoła. W głębi nad ołtarzem wisi obraz nieznanego artysty o tytule
"Ostatnia wieczerza". Jest on bardzo podobny do tego oryginalnego z Watykanu. 
Prawdopodobnie trawił on do świątyni pod koniec 18. wieku, ale
namalowany został w Europie, wiele stuleci wcześniej.
Ławka w St Mary's Church
Witraż
Chrzcielnica
Ściana od strony ogrodów. Kiedy usiedliśmy tu na chwilę, aby odpocząć,
po raz pierwszy w Chennai (a może w ogóle w Indiach?) ogarnęło nas
poczucie spokoju i ciszy. Było tak mało "indyjsko", że zaczęliśmy się zastanawiać
co z tym miejscem jest nie tak. Tam było po prostu "brytyjsko". 
Wieża kościelna, widok od strony ogrodów
Ogrody St Mary's Church
Płyty nagrobne na dziedzińcu kościoła
Uliczki w forcie są zadbane a dookoła jest bardzo zielono. Większa część kompleksu
jest jednak przeznaczona na budynki wojskowe lub rządowe, do których dostęp
dla zwiedzających jest zabroniony. Formą zabezpieczenia są zazwyczaj szlaban
albo żołnierz z karabinem. Albo oba rozwiązania równocześnie.
Kapliczka przy wyjściu w fortu. W Indiach świątynia jako budynek, w którym
odprawiane są rytuały religijne, nie jest konieczna. Najważniejsze są ołtarz i postać boga,
do którego każdy może modlić się indywidualnie, w swojej przestrzeni. A ołtarz może
stanąć wszędzie - na ulicy pod drzewem, przy domu, na łonie natury...
Figurka z ołtarza
Wyszliśmy z fortu i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej. Chwilowo odurzeni spokojem i ciszą, jakich jeszcze przed chwilą doświadczaliśmy, daliśmy się zagadać pewnemu Hindusowi. Zgodnie z planem chcieliśmy jechać do kolejnej świątyni, Parthasarathi Temple. Pan nam powiedział, że za 100 rupii zawiezie nas tam, a potem jeszcze w inne miejsca, które zaczął szybko wymieniać. Ogólnie zorganizował nam już w swojej głowie resztę dnia. Wyraźnie zaznaczyliśmy, że chcemy jechać tylko w to jedno miejsce i trzy razy to jeszcze podkreśliliśmy. Kiedy wydawało się nam, że już zrozumiał, podyskutowaliśmy chwilę ze sobą. Dochodząc do wniosku, że przecież i tak chcieliśmy właśnie złapać rikszę, stwierdziliśmy, że co nam szkodzi jechać właśnie z nim. Kiedy wsiedliśmy do rikszy okazało się, że ten pan nie jest rikszarzem, tylko zajmuje miejsce z przodu, obok kierowcy. Wtedy już wiedzieliśmy, że się daliśmy wrobić i pan jest we własnym mniemaniu „przewodnikiem”. Byliśmy bardzo źli na siebie, bo z takim przewodnikami jest jeden podstawowy problem – bardzo trudno się ich pozbyć, a swoim niechcianym towarzystwem potrafią popsuć resztę dnia.

Pan „przewodnik”, zabawiając nas po drodze rozmową i popisują się zdolnościami lingwistycznymi, zawiózł nas, tak jak ustaliliśmy, do Parthasarathi Temple. Na miejscu okazało się jednak, że świątynia jest zamknięta ze względu na przerwę obiadową. Poza tym główny, najpiękniejszy gopuram jest właśnie w trakcie konserwacji i jest cały zasłonięty rusztowaniami i płachtami płótna. Poczuliśmy się również osaczeni przez osoby żebrzące pod świątynią. Kiedy zobaczyli jak wysiadamy z rikszy, dosłownie się na nas rzucili i otoczyli kółkiem, prosząc o jałmużnę. Chcieliśmy jak najszybciej się stamtąd oddalić! Powiedzieliśmy naszemu panu „przewodnikowi”, że w takich okolicznościach, dostanie od nas umówione pieniądze, ale ma nas zawieźć po prostu na plażę. Udało nam się wreszcie sprawić, aby uwierzył, że nic więcej z nim dziś nie zobaczymy.

Wtedy chwycił się on pomysłu, że po drodze na plażę jest sklep i on nas tam zawiezie. Wyjaśniliśmy mu, że traci czas bo my i tak nic nie kupimy. Przekonywał nas, że nie musimy, a on i tak zarobi, bo właściciel płaci mu od każdego przywiezionego klienta. I tak sobie dyskutowaliśmy jeżdżąc uliczkami Channai – my chcieliśmy, żeby zawiózł nas na plażę,  a on pytał, co nam szkodzi pomóc innemu człowiekowi, skoro sami na tym nic nie tracimy. Stanęło na tym, że wejdziemy na 3 minuty do sklepu, pod warunkiem, że nie będziemy musieli w tym celu zboczyć z naszej drogi na plażę. Po kilku dalszych minutach jazdy, kiedy już totalnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, a morza wcale nie było widać, Mąż wyciągnął telefon i zaczął nas lokalizować na mapie. Okazało się oczywiście, że od plaży to się już porządnie oddaliliśmy. Kazaliśmy mu natychmiast się zatrzymać i wysiedliśmy z rikszy. Z żelaznym argumentem, że nas okłamał i wcale nie jedziemy w kierunku plaży, już nie dyskutował. Zresztą ton naszego "NIE" był bardzo przekonujący.

Pan stracił na tym najwięcej – swój czas i nasze zaufanie. Myślę, że 100 rupii, które mu daliśmy, nie pokryły nawet kosztów przejazdu po Chennai, jaki nam zafundował. A przygoda była dla nas lekcją asertywności. Drugi raz już się tak nie damy! Ale jestem pewna, że mają tu jeszcze 1000 innych sposobów, jak zarobić na turyście. 

A na plażę urządziliśmy sobie spacer, ulicami całkiem sympatycznego, aczkolwiek śmierdzącego, bazarku. A plaża, na którą było nam tak śpieszno, to nie byle jaka plaża! I absolutnie nie zamierzaliśmy się tam opalać!

Na wschodnich krańcach miasta, nad Zatoką Bengalską, przez 13 kilometrów ciągnie się imponująca plaża miejska naturalnego pochodzenia. Jest ona piaszczysta i jak na indyjskie standardy, dość czysta. Jej średnia szerokość szacowana jest na 300, a maksymalna na 437 metrów. Z tak atrakcyjnymi wymiarami kwalifikuje się ona jako druga pod względem długości plaża w Indiach i jedenasta na świecie. Kąpiele są tam zabronione ze względu na bardzo niebezpieczne prądy. Czy niestety? Stan czystości wód do kąpieli nie zachęca i osobiście bym nie skorzystała. Statystyki podają również, że jest to najbardziej zatłoczona plaża w Indiach - w okresach wakacji i świąt odwiedza ją nawet 20.000 ludzi dziennie.

Plaża słynęła z nieskazitelnego piękna i bogatego ekosystemu, ale od lat 20-tych XX wieku, poziom zanieczyszczenia wód ciągle rośnie. Pomimo tego, wody Zatoki Bengalskiej zamieszkałe są, między innymi, przez rekiny, płaszczki, kraby i inne stworzenia morskie, które zazwyczaj spotykamy w akwariach lub na talerzach. Ponadto, od października do kwietnia, w czasie sezonu godowego przybywają tam Żółwie oliwkowe (Olive ridley sea turtle). Niestety, my żadnych żółwi nie spotkaliśmy. Znaleźliśmy natomiast stowarzyszenie (Students' Sea Turtle Conservation Network), które zajmuje się ich ochroną. W sezonie lęgowym, co noc przemierzają oni plażę, zbierają jaja i składają je w bezpieczne miejsce, a kiedy żółwie już się wyklują, transportują je do morza. W piątki i soboty, takie nocne spacery są natomiast organizowane dla wszystkich zainteresowanych (od 11 w nocy do 4/5 nad ranem). Prawda, że kusząca opcja?!

Poczynając od linii morza, plaża w tym miejscu ma pewnie z 400 metrów szerokości,
potem jest ulica dojazdowa na plażę i chodnik, następnie pasmo zieleni (na zdjęciu
zaczyna się skrajnie po lewej stronie), i wreszcie jeszcze raz szeroki chodnik i ulica,
dwukierunkowa, trzy pasy w każdą stronę... Widać, że zbudowane z rozmachem.
Tu drugi raz zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie są ci wszyscy ludzie. W Indiach takie pustki
można tłumaczyć tylko gorącymi godzinami południowymi.






Plaża piaszczysta, ale butów i tak nie zdjęłam...
Wszystkie budki zamknięte. Życie na plaży zamarło. Tylko pod stoiskami śpią
sprzedawcy, czekając na bardziej sprzyjającą porę dnia.
I znowu motyw prania. Jak widać w Chennai obowiązuje ta sama technika suszenia.


Równolegle do plaży, od Fortu St. George aż do Bazyliki San Thome, ciągnie się bardzo reprezentacyjna promenada, Marina Drive. Została ona zbudowana pod koniec 19. wieku z inicjatywy gubernatora Grant-Duff. Jest to oaza spokoju – dla mieszkańców możliwość ucieczki od hałasu i temperatury miasta oraz poczucia na twarzy chłodu bryzy morskiej.

Idąc wzdłuż promenady mija się mnóstwo parków i pomników.

Anna Memorial, lokalnie znany również jako Anna Samadhi, to pomnik zbudowany, aby upamiętnić jednego z premierów stanu Tamil Nadu, C. N. Annadurai. Kiedy w 1969 roku umarł, został skremowany i właśnie tu, przy plaży złożono jego szczątki. Jego pogrzeb został odnotowany w Księdze Rekordów Guinessa, jako wydarzenie tego typu, które zgromadziło największą liczbę osób w historii – przybyło 15 milionów ludzi.

Brama prowadząca do Anna Memorial 
Za bramą, po lewej stronie, znajduje się pomnik Kambara, XII-wiecznego
poety tamilskiego pochodzenia, zwanego "królem poetów".
Po prawej stronie stoi pomnik Ilango Adigala. Był on autorem "Silappathikaram",
jednego z czołowych dzieł literatury Tamil. Według legendy to książę,
który zdecydował się na życie ascety.
Anna Memorial



Napis na płycie nagrobnej - "Tu spoczywa szlachetne serce, które wszystko zniesie".

Zaraz obok Anna Memorial znajduje się MGR Memorial - ogrody, pomnik i grób innego premiera Tamil Nadu, M. G. Ramachandran’a. Zanim został politykiem, był on znanym aktorem, reżyserem i producentem. Oba obiekty mocno ucierpiały w 2004 roku od tsunami, które uderzyło w wybrzeże Indii. Jak widać zostały pięknie odnowione.


Brama prowadząca do MGR Memorial, ozdobiona figurą Pegaza, skrzydlatego konia
z mitologii greckiej oraz dwoma liśćmi, które stanowią symbol założonej
przez M. G. Ramachandran partii AIADMK.

Pegaz, widok od strony MGR Memorial
Ogólny widok na MGR Memorial

Popiersie M. G. Ramachandran’a - dostarczyło mi na pewno więcej emocji niż jakiekolwiek inne,
które wcześniej widziałam. Skrzyżowanie Jaruzelskiego z Bobem Marleyem!
Konstrukcja nad grobem M. G. Ramachandran’a
Grób M. G. Ramachandran’a
Konstrukcja nad grobem
Nie do końca rozumiem dlaczego, ale kiedy MGR zmarł, 24 grudnia 1987, informacja o jego
śmierci wywołała w całym stanie zamieszki, które ostatecznie udało się opanować dopiero po miesiącu.
Celem ataków stały się sklepy, kina, komunikacja miejska oraz własność prywatna.
Milion ludzi przyszło go pożegnać, a w trakcie rozruchów, wywołanych w czasie pogrzebu,
zginęło 29 osób i 47 funkcjonariuszy policji zostało rannych. Po jego śmierci ludzie popełniali
samobójstwa i z żalu golili głowy. Jak widać Hindusi bardzo kochają swoich polityków. Albo aktorów!?
Prawie każdy, kto odwiedzał grób przytulał się do niego, albo przynajmniej trzymał dłuższą
chwilę rękę na płycie nagrobnej.
Alejki parkowe na terenie MGR Memorial



Poruszając się dalej w kierunku Bazyliki San Thome doszliśmy do pomnika "The Triumph of Labour", znanego również jako "Labour statue" (triumf pracy). Pomnik został wyrzeźbiony przez Debi Prasad Roy Chowdhry'ego, pierwszego lokalnego (nie brytyjskiego pochodzenia) dyrektora Madras School of Arts and Crafts (Szkoła Sztuki i Rzemiosła). Statua pokazuje czterech mężczyzn trudzących się, aby przesunąć głaz, symbolizując niniejszym ciężkie życie klasy pracującej. Niektórzy dopatrują się tu podobieństwa do słynnego podniesienia flagi przez żołnierzy amerykańskich w czasie II Wojny Światowej.
The Triumph of Labour

Idąc dalej promenadą, nieustannie nagabywani przez natrętnych rikszarzy, którzy nie rozumieli pierwszego, drugiego i trzeciego "NIE", dotarliśmy do Bazyliki San Thome. Podobno święty Tomasz, jeden z dwunastu apostołów, po śmierci Jezusa, trafił do Indii. Spędził tu wiele lat głosząc prawdę objawioną i nawracając lokalną ludność. Wędrując na wschód, dotarł aż do Mylapore, gdzie ostatecznie zmarł. Jego ciało zostało przeniesione do San Tome, wtedy jeszcze małego kościółka, i pochowane w jednej z jego krypt. Zapewne właśnie, kierując się tymi informacjami, w 16. wieku, Portugalczycy wybudowali bazylikę w jej obecnej lokalizacji i imponującej gotyckiej formie. Podobno w grobowcach San Thome przechowywane są relikwie w postaci kości z dłoni świętego oraz lancy, z której poniósł on śmierć. 

Bazylika San Thome
Przed bazyliką rozpoznaliśmy znajomą postać.



W środku kościół jest bardzo spokojny i chłodny. Wrażenie robią witrażowe okna
oraz piękny drewniany sufit.


Ołtarz
Tu też się przyjął zwyczaj pozostawiania butów przed wejściem.

A na koniec, zanim pożegnam się zdjęciami z plaży, na którą poszliśmy jeszcze raz celebrując wieczór, kilka uwag ogólnych i przemyśleń. Po pierwsze, w Chennai jest dużo bardziej przejrzyste powietrze i lepsza widoczność. Nie powiem, aby mi mumbajskiego smogu bardzo brakowało. Po drugie, ludzie w Chennai posługują się dużo lepszym angielskim niż w Mumbaju. Można się dogadać w tym języku nawet z rikszarzami! U nas jest to rzadkość – komunikacja odbywa się tu zazwyczaj, na początku przez podanie lokalizacji docelowej, a potem na migi. Po trzecie, ku naszemu zdziwieniu, wzbudzaliśmy w Chennai relatywnie małe zainteresowanie. Chodzi mi oczywiście o zainteresowanie mierzone ilością mniej lub bardziej natarczywych spojrzeń. Po kolejnym wspólnym pozowaniu, założyliśmy się nawet z Mężem, jaki będzie wynik tego dnia. Skończyło się na czterech wspólnych zdjęciach, które nieznajomi, teraz już znajomi, zabrali gdzieś w swoich telefonach. Mąż zakład wygrał!

Żegnam się więc zdjęciami plaży, na którą poszliśmy tuż przed zmierzchem. Ja z zamiarem podziwiania zachodu słońca. Nic z tego nie wyszło! A dlaczego? Bo to była wschodnia strona świata! Dobrze, że Mąż mnie uświadomił, bo pewnie siedziałabym tam jeszcze, czekając, aż dla mnie zmienią się prawa astronomii...

Zejście na plażę. Przypominam, że w najszerszym miejscu plaża ma prawie pół
kilometra. Moje nogi mi podpowiedziały, że byliśmy blisko tej odległości.
Zagadka - co to może być? Pomocą służy również następne zdjęcie.
Czekam na pomysły. Rozwiązanie w następnym numerze.

Widok na cypel na północnym krańcu plaży

Na cyplu
Jak widać, wieczorami plaża jest rzeczywiście zatłoczona.
A wpatrując się w fale można się zadumać... I wcale nie przeszkadzają
temu mokre spodnie garniturowe.
Jeszcze raz na cyplu

Zachód słońca - szkoda, że nie nad taflą wody



A ten pan wcale nie próbuje popełnić samobójstwa przez powieszenie się.
Jest to uliczny sprzedawca i reklamuje swój towar - trąbki, które
rozkładają się, gdy się w nie dmucha. Znałam takie wcześniej,
ale nie w tym rozmiarze.
A tak poza tym HAPPY HOLI!