Czas
mija, a w niektórych sprawach nic się nie dzieje! Na przykład w kwestii naszego konta bankowego. Nie do końca
rozumiem, na czym polega problem - po prostu nie jestem w stanie pojąć fenomenu
indyjskiej biurokracji...
Przynajmniej
Brian się pojawił! Ale po kolei...
W poprzednią
środę zrobiłam zakupy w naszym lokalnym sklepie i poprosiłam, żeby je
dostarczyli na 16. Nic specjalnego woda, soki, mleko – zapasy na najbliższy
tydzień. Kiedy 20 minut przed umówionym czasem zadzwonił domofon, nie byłam
specjalnie zaskoczona. Wszak w Indiach pojęcia czasu i punktualności są bardzo
płynne. Podniosłam słuchawkę domofonu, zapytałam dla formalności „kto tam?”,
uzyskałam odpowiedź, której, tak jak zazwyczaj, nie zrozumiałam i nacisnęłam
przycisk odblokowania drzwi wejściowych. Standardowa procedura! Jakie było moje
zdumienie, gdy z windy wysiadł Brian, z drabiną i ekipą pomocników. Otworzyłam
drzwi szerzej, zapraszając ich do środka, żeby się nie rozmyślili i nie uciekli. Panowie
wymienili (wreszcie!) stłuczony klosz od lampy w przedpokoju. Byłam pod wrażeniem,
że Brian pomyślał nawet o tym, żeby wymienić także ten drugi, nie zepsuty,
tak aby oba do siebie pasowały. Klosz był rozwalony od dwóch lat – Saraswati pochwaliła
mi się jak pewnego razu zbyt intensywnie myła mopem podłogę... Tak więc, zmotywowanie Briana, aby go wymienił w ciągu niespełna dwóch miesięcy naszego
pobytu w Indiach, uważam za mój osobisty sukces. Panowie wymienili również nieświecące lampki
w salonie i sypialni. Do zrobienia pozostały ciągle konserwacja filtra do wody
i klimatyzatora. Kiedy zapytałam Briana, kiedy mogę się go spodziewać w celu
wykonania wyżej wspomnianych napraw, odpowiedział, jak zwykle zresztą, „jutro
do pani zadzwonię”. Tylko miał chyba na myśli inne jutro niż ja...
Nasze
rzeczy ciągle do nas nie dotarły, choć mieliśmy wielką nadzieję, że nastąpi to
w poprzednim tygodniu, jeszcze przed Republic Day. Dotarły do nas natomiast informacje, że
na drodze do portu sytuacja się zaostrzyła. Kierowcy zniecierpliwieni
zablokowanymi drogami zaczęli rzucać kamieniami w stronę policji i doszło do zamieszek.
Część samochodów z towarami została podpalona i porzucona. Może więc i dobrze, że sprawa
z naszym kontenerem się tak przeciągnęła... Dziś otrzymaliśmy maila, że dostawa
naszych rzeczy planowana jest na poniedziałek, 2 lutego, na 10 rano. Czekamy z
niecierpliwością!
Ach, no i przywieźli nam wczoraj nasze meble ogrodowe. Wyglądają świetnie! Tylko z
większym niepokojem niż zazwyczaj patrzę teraz na ptaki krążące nad naszym tarasem...
Swoją drogą, Saraswati znalazła dziś na balkonie pierścionek. Nie mój. Raczej
nie jest to prezent od sąsiadów, więc pewnie ptaszyska go komuś podkradły...
|
Wreszcie powitaliśmy nasze nowe meble! Już jest na czym usiąść, jeszcze
tylko ekspres do kawy by się przydał - mam nadzieję, że przyjedzie cały i zdrowy, w poniedziałek. |
|
A to będzie na pewno mój nowy ulubiony mebel w domu...
Mam nadzieję, że się nie będziemy z Mężem o niego kłócić. |
Długi weekend (poniedziałek też był dniem wolnym) minął nam leniwie i powoli. Zniechęceni
tym, że ciągle nie ma naszych rzeczy, postanowiliśmy nadać mieszkaniu
bardziej domowy charakter i coś ugotować. Na zakupy pojechaliśmy do
Reliance Mall, okolicznego centrum handlowego. Nie byliśmy jednak świadomi, że z okazji Republic Day sklepy wprowadzają promocje na wiele produktów. Wchodząc
zobaczyliśmy niewyobrażalny tłum ludzi, tak duży, że mieliśmy ochotę od razu się
wycofać. Wszystkie alejki były jedną wielką kolejką! Przestrzenie zapchane
wózkami zakupowymi, przypadkowo poruszającymi się ludźmi, biegającymi dziećmi.
Stwierdziliśmy jednak, że wieczorem trzeba będzie coś zjeść, więc wchodzimy. Pewien starszy Hindus myślał na
pewno, że jak będzie poganiał Męża wjeżdżając mu wózkiem w pupę, to ten się zdematerializuje. Ale akcja rodzi reakcję, a uderzenie odrzut –
podstawowe prawa fizyki zakupowej. Wystarczyło w kluczowym momencie odbić pupą
wózek i od razu w okolicy zrobiło się bardziej kulturalnie. Zakupy skończyliśmy
po dwóch godzinach, szczęśliwi, że to już koniec, z kilkoma opakowaniami
przypraw, podstawowymi warzywami i serem paneer. Dla tych wszystkich co
zapytają rozsądnie, czy zakupów nie można zrobić w
przyjemniejszych okolicznościach na bazarku, już odpowiadam. Oczywiście, że można!
Tylko piwa tam brak...
|
Indyjski chlebek - Kulcha |
|
Smażony ser paneer |
|
Efekt końcowy naszego gotowania. Bardzo smaczny, niekoniecznie zdrowy...
Jak na pierwszy raz, byliśmy bardzo zadowoleni. |
W
poniedziałek mieliśmy Republic Day, czyli święto państwowe, upamiętniające
dzień, kiedy w 1950 roku weszła w życie konstytucja, podkreślając ostatecznie niezależność
Indii. Co roku organizowane są tego dnia imponujące parady wojskowe. Największa
ma miejsce w stolicy, New Delhi, ale inne większe miasta, zwłaszcza stolice
stanów, także organizują ten dzień z rozmachem. Zostaliśmy w domu - chcieliśmy zobaczyć w telewizji transmisję
głównych obchodów z New Delhi. Po pierwsze, bardzo liczyliśmy, że w tym roku armia
indyjska pokaże słonie. Po drugie, na obchody w New Delhi został
zaproszony Barack Obama, więc spodziewaliśmy się wyjątkowego wydarzenia. Poza
tym, trochę się obawialiśmy i nie chcieliśmy ryzykować dłuższego przebywania w
tłumie ludzi, bo już w grudniu dostaliśmy alert bezpieczeństwa, że podejrzewa
się, że na ten dzień planowane są zamachy. Na szczęście nigdzie nic się nie wydarzyło!
W
New Delhi zaprezentowano indyjską siłę militarną: czołgi, wyrzutnie,
helikoptery, samoloty... Nagrodzono
orderami bohaterów wojskowych. Poza tym, na kolorowych platformach prezentowały
swoją kulturę różne stany i ministerstwa Indii, a dzieci tańczyły i śpiewały. Słoni i broni atomowej nie zaprezentowano! Z
pewnych źródeł wiem, że w Polsce TVN też pokazało fragmenty imprezy. Nam
najbardziej podobał się przemarsz oddziału na wielbłądach i akrobacje na
motocyklach. Akrobacje wywołały też uznanie Baracka Obamy i na dowód tego, w
wyrazie aprobaty, podniósł kciuk ku górze. Gest ten był gorąco komentowany w
indyjskich mediach przez resztę dnia.
|
Oddział na wielbłądach |
|
Jedna z figur akrobatycznych na motocyklach |
I dokonaliśmy bardzo istotnego odkrycia lingwistycznego... Ale, aby wyjaśnić dlaczego poprawiło nam ono humor na resztę dnia, wrócę najpierw do historii o zamawianiu jedzenia. Tuż po przeprowadzce do
mieszkania chcieliśmy zamówić jedzenie. Poprzednia lokatorka zostawiła nam w
szufladzie kilka ulotek sprawdzonych knajpek. Losowanie wskazało, że tym razem
dzwonił Mąż. Kiedy ktoś odebrał słuchawkę, Mąż z
nienagannym brytyjskim akcentem próbował złożyć zamówienie: „Dzień dobry. Chciałbym zamówić jedzenie”. Po drugiej
stronie odpowiadział mu bliżej nieokreślony dźwięk: „haaaaaeeee?!”. Chwila
konsternacji: „ Czy mówi Pan po angielsku? Chciałbym zamówić jedzenie.” No i
znowu w odpowiedzi usłyszał: „haaaaaeeee?!” Tak bezowocna próba komunikacji
trwała jeszcze chwilę, po czym po drugiej stronie ktoś po prostu odłożył słuchawkę. Na ulotce podane były trzy numery kontaktowe. Mąż wykorzystał
wszystkie, i podejrzewając, że za każdym razem rozmawia z tym samym kolesiem, w
dokładnie ten sam sposób, jego cierpliwość się skończyła. Stwierdził dumnie, że woli
być głodny niż dalej robić z siebie idiotę. Ja byłam bardziej głodna i moja
reputacja była mi chwilowo obojętna. Zadzwoniłam więc jeszcze raz i nauczona
doświadczeniem zaczęłam od powitania błyskotliwie jednym słowem „jedzenie?”. Na „haaaaaeeee?!”,
które tym razem miałam okazję usłyszeć na własne uszy, zaczęłam po prostu
wymieniać nazwy dań, wychodząc z założenia, że wiedzą co
mają w karcie. Potem padły pytania o adres i numer telefonu, które już dało się
zrozumieć. Pozostałych pytań już nie rozumiałam, ale uparcie powtarzałam dane
adresu i numer telefonu, gorąco wierząc, że z mojego słowotoku wybiorą
informacje dla siebie istotne. Jedzenie dotarło, i to nawet to, które
zamówiliśmy. A mam taką pewność, bo nazwy napisano na paragonie. Nie to, żebym
przypadkiem rozpoznawała co jem...
A
dlaczego o tej historii wspominam właśnie teraz? Ano, poniedziałek przyniósł ze
sobą jeszcze jedno super istotne odkrycie: „जी हाँ”
(haaaaeeee) oznacza w hindi „tak”...