piątek, 30 stycznia 2015

Dadar Beach

Długi weekend (poniedziałek - Republic Day, też był dniem wolnym) minął nam jak już wspomniałam leniwie i powoli. Głównie na spacerach i poznawaniu okolicy. Niemniej jednak kilka ciekawych zdjęć udało się zrobić!

W sobotę wybraliśmy się poznać dokładniej nasz okoliczny bazar. Okazało się, że za zakrętem jest jeszcze bardzo dużo stoisk z warzywami, mięsem i nabiałem. Znalazłam też bardzo dobrze zaopatrzone sklepy krawieckie oraz z artykułami malarskimi i oświetleniem. Na pewno bardzo przydadzą się, kiedy przyjadą nasze rzeczy i będziemy chcieli skończyć urządzać mieszkanie. Poza tym, ich niewątpliwą zaletą jest to, że są blisko i mogę tam dotrzeć sama bez angażowania Krishny.

Trafiliśmy tam przypadkiem na alejkę z golibrodami. Wszyscy z nich, po kolei, zaczęli proponować swoje usługi Mężowi. Trochę nas to zdziwiło, bo w stosunku do innych mężczyzn nie byli tak natarczywi. Zajęło nam chwilę ustalenie, dlaczego obrali sobie za cel właśnie jego, ale wymyśliliśmy! Mianowicie Mąż wstał tego dnia lewą nogą i po prostu się nie ogolił. Mam nadzieję, że panowie mieli ręce równie sprawne, co oczy. 

Poszliśmy też na rozpoznanie terenu do Bandry i Pali Hill. Trafiliśmy aż do promenady nad Morzem Arabskim. Tym razem była pora przypływu.


Jedna z bardziej reprezentacyjnych willi w Bandrze
Wejście do sklepu przy Hill Road, jednej z głównych
ulic zakupowych w Mumbaju.
Stoisko z kokosami w Bandrze, przy promenadzie nad
Morzem Arabskim. Na promenadzie wielu rzeczy teoretycznie
nie wolno robić. Jeść, pić, jeździć na rowerze, palić,
wspomagać żebraków...
Przy zakupie kokosa sprzedawca nożem albo maczetą
ścina skórę do białego miąższu. Czy woda kokosowa jest zdrowa?
W sanskrycie palma kokosowa „kalpa vriksha” oznacza „drzewo
dostarczające wszystkiego, co potrzebne do życia”. Aż do momentu otwarcia
orzecha, jest ona płynem sterylnym i drugim po zwykłej wodzie, najczystszym
płynem na świecie. Jest fantastycznie odżywcza. Czy smaczna? Można polemizować.
Mężowi smakuje... Niektóre przewodniki radzą, aby korzystać z własnej słomki.
My nie jesteśmy aż tak ortodoksyjni w tej kwestii.
Rower dostawcy paczuszek z praniem
Pranie suszące się nad Morzem Arabskim
Pamiętacie nasz spacer, kiedy dotarliśmy na pasaż w Bandrze, ten sam, kiedy
dowiedzieliśmy się, kim był Sai Baba? No właśnie. Pokazałam wtedy
zdjęcie kampanii publicznej w celu utrzymania czystości w mieście.
To co prywatne pozostaw prywatnym, to co publiczne, publicznym...
Ostała się już tylko ścianka. Sedes się komuś przydał.
W sumie czy nie taki właśnie cel przyświecał kampanii?
W niedzielę pojechaliśmy obejrzeć Dadar Beach (plażę Dadar) i sąsiadujący z nią Shivaji Park, z którego w poniedziałek miała rozpocząć się parada z okazji Republic Day. Jak już wspominałam wcześniej, z różnych przyczyn w samej paradzie, w poniedziałek, nie chcieliśmy uczestniczyć i woleliśmy obejrzeć transmisję telewizyjną z New Delhi.

Dzielnica Dadar, zamieszkała głównie przez wyższą klasę średnią, położona jest w samym centrum Mumbaju. Słynie ona między innymi z rynku, na którym można podobno wszystko kupić. Znajduje się tam również bardzo znany Shivaji Park, ogromne boisko, na którym zaczynali swoją przygodę ze sportem słynni indyjscy krykieciści. A trzeba pamiętać, że krykiet jest tu sportem narodowym, a zawodnicy traktowani są jak bogowie, na równi z aktorami Bollywood. Kiedy odwiedziliśmy w maju 2014 Mumbaj po raz pierwszy i oglądaliśmy z maklerem mieszkania, jedno z nich miało nawet wyższą cenę, właśnie z tego względu, że w sąsiednim budynku mieszkała jakaś gwiazda krykieta.


Boczne wejście do Shivaji Park. Na słupkach po obu stronach wejścia
stoją kolorowe figurki piłkarza i harcerza z trąbką.
Shivaji Park
Shivaji Park - przed nadchodzącą paradą odbywały się tam próby a nawierzchnia
była polewana wodą i wyrównywana przez walce.
Zmierzając w kierunku Dadar Beach natrafiliśmy na uroczystości weselne. Przy wejściu na teren imprezy kłębiło się mnóstwo gości weselnych, a para młoda, podniesiona na ramionach gości, próbowała sobie wzajemnie narzucić na szyje girlandy z kwiatów. Zaciekawiona poszperałam i znalazłam – rytuał nazywa się Var Mala. Jest to podobno jeden z najważniejszych rytuałów ślubnych, a Var Mala to kolorowa girlanda upleciona ze świeżych kwiatów. Pan i panna młoda stoją naprzeciw siebie, aby założyć sobie wzajemnie kwietne wieńce na szyje. Oznacza to, że akceptują się obustronnie jako przyszły mąż i żona. Aby dać wyraz ogólnie radosnemu nastrojowi tego dnia, Hindusi wprowadzają do ceremonii trochę zabawy. Mianowicie męscy przedstawiciele rodziny pana młodego podnoszą go, tak aby narzeczona nie mogła dosięgnąć jego szyi. W odpowiedzi, mężczyźni ze strony młodej również unoszą ją do góry. I tak para młoda droczy się ze sobą na wysokości. Według tradycji mężczyzna powinien pozwolić kobiecie, aby ta zarzuciła mu wieniec jako pierwsza. Później rekompensuje się jej tym samym.


Var Mala 
Dadar Beach na Morzem Arabskim nie jest ani czysta, ani wybitnie atrakcyjna turystycznie, ale roztacza się z niej piękny widok na Sea Link.


Bandra–Worli Sea Link, znany oficjalnie pod nazwą Rajiv Gandhi Sea Link, to podwieszony most łączący Bandrę z Worli w południowym Mumbaju. Jak to zazwyczaj bywa, most wybudowano krótszy niż zakładał pierwotny projekt, z wieloletnim opóźnieniem oraz ogromnym przekroczeniem budżetu. Został on ostatecznie oddany do użytki w 2010 roku. Jest to jedno z niewielu miejsc w mieście, gdzie nie stoją korki. A dlaczego? Z prostej przyczyny – przejazd jest płatny. Aż, albo tylko 84 rupie w obie strony (mniej niż 5 złotych), ale taka kwota wystaczy! W godzinach szczytu, skorzystanie z mostu pozwala zaoszczędzić nawet 40 minut. Poza tym most jest po prostu piękny. Za względu na smog i słabą widoczność, rzadko można go niestety oglądać w pełnej dostojności. Spróbuję jeszcze raz w lecie – wtedy z przejrzystością powietrza powinno być lepiej.

Tu widać całe piękno mostu. Zdjęcie nie jest niestety moje - źródło: Wikipedia.
Sama zrobię takie na pewno w lecie, gdy opadnie smog.
Zamglony widok z Dadar Beach
Sea Link
Wejście na Dadar Beach otwiera Chaitya Bhoomi, monument ku czci
B. R. Ambedkar’a, twórcy indyjskiej konstytucji. Po jego śmierci,
w 1956 roku, zostały tu skremowane jego zwłoki. Brama jest kopią Sanchi Stupa,
oryginalnie zbudowanej w stanie Madhya Pradesh. 
Motywy ozdobne na bramie
Dadar Beach, widok w stronę północną.
Monument przy zejściu na Dadar Beach
Pasaż nad Dadar Beach - widok na południe. Wydaje nam się, że na końcu przejścia
ulokowana jest hinduska świątynia. 
"Obszar szczególnie zakazany dla par". Długo zastanawialiśmy się o co chodzi.
Najpierw się rozejrzałam, czy obok mnie są jakieś inne kobiety - były. Stwierdziliśmy,
że będziemy udawać, że nie jesteśmy parą. W praktyce - nie trzymaliśmy się za ręce.
Pranie może się suszyć wszędzie. W tle Sea Link.
Koń na plaży w Dadar. Zwrócił naszą uwagę tym, że bardzo głośno rżał...
Jeździec na Dadar Beach
Kolejny uroczy piesek. Ale tym razem bardziej interesujące są żółte kwiatki.
To Tagetes erecta, czyli Aksamitka wzniesiona. W Hinduizmie uważana jest ona za święty kwiat.
Wyznawcy w Nepalu wieżą na przykład, że kwiaty aksamitki o barwie pomarańczowej
zamieszkuje bogini Taledźu. Girlandy z Aksamitek używane są w czasie festiwalów religijnych,
a także gęsto obwiesza się nimi miejsca kultu.
W Indiach wyznajemy zasadę, że jeżeli intuicja podpowiada nam, że coś jest nie tak, to zazwyczaj rzeczywiście tak jest i trzeba się ewakuować! Na Dadar Beach, w środku dnia, w tłumie ludzi dwa razy mieliśmy wrażenie, że dzieje się coś, o czym nie wiemy! Najpierw zapytano Męża, czy pozwoli zrobić ze sobą zdjęcie. Kiedy już się ustawił, to okazało się, że nie w tym miejscu, tylko tam, kilkadziesiąt metrów dalej w głąb plaży. A poza tym to telefonem Męża… Poza tym zobaczyliśmy dzieciaka, który w zwiniętej dłoni miał drewienko naszpikowane pięciocentymetrowymi gwoździami. Niby nic!

I gorąca wiadomość z ostatniej chwili – mamy konto bankowe!!! Ale jeszcze bez kart płatniczych...


środa, 28 stycznia 2015

Odkrycie lingwistyczne, czyli podsumowanie tygodnia

Czas mija, a w niektórych sprawach nic się nie dzieje! Na przykład w kwestii naszego konta bankowego. Nie do końca rozumiem, na czym polega problem - po prostu nie jestem w stanie pojąć fenomenu indyjskiej biurokracji...  

Przynajmniej Brian się pojawił! Ale po kolei...

W poprzednią środę zrobiłam zakupy w naszym lokalnym sklepie i poprosiłam, żeby je dostarczyli na 16. Nic specjalnego woda, soki, mleko – zapasy na najbliższy tydzień. Kiedy 20 minut przed umówionym czasem zadzwonił domofon, nie byłam specjalnie zaskoczona. Wszak w Indiach pojęcia czasu i punktualności są bardzo płynne. Podniosłam słuchawkę domofonu, zapytałam dla formalności „kto tam?”, uzyskałam odpowiedź, której, tak jak zazwyczaj, nie zrozumiałam i nacisnęłam przycisk odblokowania drzwi wejściowych. Standardowa procedura! Jakie było moje zdumienie, gdy z windy wysiadł Brian, z drabiną i ekipą pomocników. Otworzyłam drzwi szerzej, zapraszając ich do środka, żeby się nie rozmyślili i nie uciekli. Panowie wymienili (wreszcie!) stłuczony klosz od lampy w przedpokoju. Byłam pod wrażeniem, że Brian pomyślał nawet o tym, żeby wymienić także ten drugi, nie zepsuty, tak aby oba do siebie pasowały. Klosz był rozwalony od dwóch lat – Saraswati pochwaliła mi się jak pewnego razu zbyt intensywnie myła mopem podłogę... Tak więc, zmotywowanie Briana, aby go wymienił w ciągu niespełna dwóch miesięcy naszego pobytu w Indiach, uważam za mój osobisty sukces. Panowie wymienili również nieświecące lampki w salonie i sypialni. Do zrobienia pozostały ciągle konserwacja filtra do wody i klimatyzatora. Kiedy zapytałam Briana, kiedy mogę się go spodziewać w celu wykonania wyżej wspomnianych napraw, odpowiedział, jak zwykle zresztą, „jutro do pani zadzwonię”. Tylko miał chyba na myśli inne jutro niż ja...

Nasze rzeczy ciągle do nas nie dotarły, choć mieliśmy wielką nadzieję, że nastąpi to w poprzednim tygodniu, jeszcze przed Republic Day. Dotarły do nas natomiast informacje, że na drodze do portu sytuacja się zaostrzyła. Kierowcy zniecierpliwieni zablokowanymi drogami zaczęli rzucać kamieniami w stronę policji i doszło do zamieszek. Część samochodów z towarami została podpalona i porzucona. Może więc i dobrze, że sprawa z naszym kontenerem się tak przeciągnęła... Dziś otrzymaliśmy maila, że dostawa naszych rzeczy planowana jest na poniedziałek, 2 lutego, na 10 rano. Czekamy z niecierpliwością!

Ach, no i przywieźli nam wczoraj nasze meble ogrodowe. Wyglądają świetnie! Tylko z większym niepokojem niż zazwyczaj patrzę teraz na ptaki krążące nad naszym tarasem... Swoją drogą, Saraswati znalazła dziś na balkonie pierścionek. Nie mój. Raczej nie jest to prezent od sąsiadów, więc pewnie ptaszyska go komuś podkradły...


Wreszcie powitaliśmy nasze nowe meble! Już jest na czym usiąść, jeszcze
tylko ekspres do kawy by się przydał - mam nadzieję, że przyjedzie cały i zdrowy, w poniedziałek.
A to będzie na pewno mój nowy ulubiony mebel w domu...
Mam nadzieję, że się nie będziemy z Mężem o niego kłócić.
Długi weekend (poniedziałek też był dniem wolnym) minął nam leniwie i powoli. Zniechęceni tym, że ciągle nie ma naszych rzeczy, postanowiliśmy nadać mieszkaniu bardziej domowy charakter i coś ugotować. Na zakupy pojechaliśmy do Reliance Mall, okolicznego centrum handlowego. Nie byliśmy jednak świadomi, że z okazji Republic Day sklepy wprowadzają promocje na wiele produktów. Wchodząc zobaczyliśmy niewyobrażalny tłum ludzi, tak duży, że mieliśmy ochotę od razu się wycofać. Wszystkie alejki były jedną wielką kolejką! Przestrzenie zapchane wózkami zakupowymi, przypadkowo poruszającymi się ludźmi, biegającymi dziećmi. Stwierdziliśmy jednak, że wieczorem trzeba będzie coś zjeść, więc wchodzimy. Pewien starszy Hindus myślał na pewno, że jak będzie poganiał Męża wjeżdżając mu wózkiem w pupę, to ten się zdematerializuje. Ale akcja rodzi reakcję, a uderzenie odrzut – podstawowe prawa fizyki zakupowej. Wystarczyło w kluczowym momencie odbić pupą wózek i od razu w okolicy zrobiło się bardziej kulturalnie. Zakupy skończyliśmy po dwóch godzinach, szczęśliwi, że to już koniec, z kilkoma opakowaniami przypraw, podstawowymi warzywami i serem paneer. Dla tych wszystkich co zapytają rozsądnie, czy zakupów nie można zrobić w przyjemniejszych okolicznościach na bazarku, już odpowiadam. Oczywiście, że można! Tylko piwa tam brak...


Indyjski chlebek - Kulcha
Smażony ser paneer
Efekt końcowy naszego gotowania. Bardzo smaczny, niekoniecznie zdrowy...
Jak na pierwszy raz, byliśmy bardzo zadowoleni.
W poniedziałek mieliśmy Republic Day, czyli święto państwowe, upamiętniające dzień, kiedy w 1950 roku weszła w życie konstytucja, podkreślając ostatecznie niezależność Indii. Co roku organizowane są tego dnia imponujące parady wojskowe. Największa ma miejsce w stolicy, New Delhi, ale inne większe miasta, zwłaszcza stolice stanów, także organizują ten dzień z rozmachem. Zostaliśmy w domu - chcieliśmy zobaczyć w telewizji transmisję głównych obchodów z New Delhi. Po pierwsze, bardzo liczyliśmy, że w tym roku armia indyjska pokaże słonie. Po drugie, na obchody w New Delhi został zaproszony Barack Obama, więc spodziewaliśmy się wyjątkowego wydarzenia. Poza tym, trochę się obawialiśmy i nie chcieliśmy ryzykować dłuższego przebywania w tłumie ludzi, bo już w grudniu dostaliśmy alert bezpieczeństwa, że podejrzewa się, że na ten dzień planowane są zamachy. Na szczęście nigdzie nic się nie wydarzyło!

W New Delhi zaprezentowano indyjską siłę militarną: czołgi, wyrzutnie, helikoptery, samoloty... Nagrodzono orderami bohaterów wojskowych. Poza tym, na kolorowych platformach prezentowały swoją kulturę różne stany i ministerstwa Indii, a dzieci tańczyły i śpiewały. Słoni i broni atomowej nie zaprezentowano! Z pewnych źródeł wiem, że w Polsce TVN też pokazało fragmenty imprezy. Nam najbardziej podobał się przemarsz oddziału na wielbłądach i akrobacje na motocyklach. Akrobacje wywołały też uznanie Baracka Obamy i na dowód tego, w wyrazie aprobaty, podniósł kciuk ku górze. Gest ten był gorąco komentowany w indyjskich mediach przez resztę dnia.


Oddział na wielbłądach
Jedna z figur akrobatycznych na motocyklach


I dokonaliśmy bardzo istotnego odkrycia lingwistycznego... Ale, aby wyjaśnić dlaczego poprawiło nam ono humor na resztę dnia, wrócę najpierw do historii o zamawianiu jedzenia. Tuż po przeprowadzce do mieszkania chcieliśmy zamówić jedzenie. Poprzednia lokatorka zostawiła nam w szufladzie kilka ulotek sprawdzonych knajpek. Losowanie wskazało, że tym razem dzwonił Mąż. Kiedy ktoś odebrał słuchawkę, Mąż z nienagannym brytyjskim akcentem próbował złożyć zamówienie: „Dzień dobry. Chciałbym zamówić jedzenie”. Po drugiej stronie odpowiadział mu bliżej nieokreślony dźwięk: „haaaaaeeee?!”. Chwila konsternacji: „ Czy mówi Pan po angielsku? Chciałbym zamówić jedzenie.” No i znowu w odpowiedzi usłyszał: „haaaaaeeee?!” Tak bezowocna próba komunikacji trwała jeszcze chwilę, po czym po drugiej stronie ktoś po prostu odłożył słuchawkę. Na ulotce podane były trzy numery kontaktowe. Mąż wykorzystał wszystkie, i podejrzewając, że za każdym razem rozmawia z tym samym kolesiem, w dokładnie ten sam sposób, jego cierpliwość się skończyła. Stwierdził dumnie, że woli być głodny niż dalej robić z siebie idiotę. Ja byłam bardziej głodna i moja reputacja była mi chwilowo obojętna. Zadzwoniłam więc jeszcze raz i nauczona doświadczeniem zaczęłam od powitania błyskotliwie jednym słowem „jedzenie?”. Na „haaaaaeeee?!”, które tym razem miałam okazję usłyszeć na własne uszy, zaczęłam po prostu wymieniać nazwy dań, wychodząc z założenia, że wiedzą co mają w karcie. Potem padły pytania o adres i numer telefonu, które już dało się zrozumieć. Pozostałych pytań już nie rozumiałam, ale uparcie powtarzałam dane adresu i numer telefonu, gorąco wierząc, że z mojego słowotoku wybiorą informacje dla siebie istotne. Jedzenie dotarło, i to nawet to, które zamówiliśmy. A mam taką pewność, bo nazwy napisano na paragonie. Nie to, żebym przypadkiem rozpoznawała co jem...


A dlaczego o tej historii wspominam właśnie teraz? Ano, poniedziałek przyniósł ze sobą jeszcze jedno super istotne odkrycie: „जी हाँ” (haaaaeeee) oznacza w hindi „tak”...

środa, 21 stycznia 2015

Elephanta Island

Produkowałam wpis cały tydzień, więc ostrzegam, będzie długo! Informuję również, że odblokowałam, niecelowo zablokowaną, funkcję dodawania komentarzy przez niezarejestrowanych gości, więc zapraszam do komentowania!

Na Elephantę relatywnie łatwo się dostać – stateczki na wyspę odpływają od 9 rano, co dziesięć minut, spod Gateway of India. Rejs w jedną stronę trwa około godziny. Planowaliśmy wyjechać wcześnie, tak aby załapać się na jeden z pierwszych promów i uniknąć tłumów na wyspie. Jeżeli chodzi o wykonanie, to udało się nam jedynie dość wcześnie wstać i szybko złapać taksówkę. Potem stanęliśmy w gigantycznym korku. Okazało się, że Sea Link, most łączący środkowy Mumbaj z południem, oraz większość dróg na południu są zablokowane ze względu na odbywający się maraton. No cóż, może następnym razem, nasze plany skorygujemy o rozkład imprez odbywających się w mieście! Ostatecznie dotarliśmy do Gateway of India pieszo, z dwugodzinnym opóźnieniem, zastanawiając się, czy nie przełożyć naszej wyprawy na inny dzień. Ale ostatecznie popłynęliśmy i było warto!


Właśnie tak wyglądają zapchane ulice w Indiach. 
Gratuluję pieskowi odwagi, no chyba że potrzeba była rzeczywiście nagła. Zdjęcie
zrobione jest przez przednią szybę samochodu, na tej samej zatłoczonej ulicy,
co na zdjęciu powyżej. Gratuluję również naszemu kierowcy taksówkarzowi.
Nawet nie zatrąbił - grzecznie poczekał, aż pies po wszystkim zejdzie na bok.
Opustoszałe ze względu na maraton ulice 


Po drodze do Gateway of India trafiliśmy przypadkiem na pokaz artystyczny. Mała dziewczynka chodziła po linie zawieszonej na wysokości ponad dwóch metrów nad ziemią. Pod konstrukcją stała kobieta i wybijała jej rytm na bębenku. Wcale jej nie asekurowała! Wydaje mi się, że mała akrobatka wcale nie była zachwycona tym co robi. Na pewno miała świadomość, że nie jest to dla zabawy, tylko w celu zebrania pieniędzy od widzów. Nie wszystkie dzieci mogą sobie pozwolić na przywilej dzieciństwa...

Na twarzy ogromne skupienie...
Dziewczynka wykonywała pokaz z różnymi akcesoriami: okularami
przeciwsłonecznymi, dzbankiem na głowie, jeździła po linie na kole...

Stateczki odpływające na Elephantę są bardzo lokalne – kolorowe i troszeczkę prowizoryczne. Na pokładzie byli z nami sami Hindusi, płynący tam w celach zarówno turystycznych, jak i duchowych. Po odbiciu od brzegu, ze statku roztacza się piękny widok na okolicę, zwłaszcza hotel Taj Mahal oraz Gateway of India. Właściwie jest to jedno z niewielu miejsc, skąd można zrobić zdjęcie tym dwóm budowlom bez towarzyszącego im wiecznie tłumu ludzi.

Statek odpływający na Elephanta Island
Widok ze statku. Po lewej stronie Taj Mahal - jeden z najbardziej
ekskluzywnych i drogich hoteli w mieście, miejsce zamachów z 2008 roku. Po
prawej Gateway of India. Monumentalna, bogato-zdobiona brama, ukończona
w 1924 roku, zbudowana z okazji wizyty w 1911 roku króla Jerzego V. Dla tych,
którzy dostrzegli tę drobną sprzeczność, śpieszę z wyjaśnieniem. W 1911 roku,
na powitanie króla stanęła makieta!
Elephanta Island, znana również pod nazwą Gharapuri, jest położona na Morzu Arabskim, około 10 kilometrów na wschód od wybrzeża Mumbaju. To mała wyspa, złożona z dwóch wzgórz, oddzielonych od siebie wąską doliną. Teren jest gęsto porośnięty palmami, mangowcami i tamaryndowcami. Zamieszkuje tam około 1200 osób, zgromadzonych w trzech wioskach Shentbandar, Morabandar oraz Rajbandar, z których ostatnia jest również stolicą wyspy. Zwiedzającym nie wolno tu zostawać na noc.

Elephanta Island - widok z dopływającego stateczku
Mieliśmy szczęście zobaczyć u wybrzeży Elephanty stado flamingów.
Wyspa swoje imię zawdzięcza Portugalczykom, którzy w pobliżu miejsca zejścia na ląd, zobaczyli rzeźbę słonia. Postanowili podobno zabrać łup ze sobą, ale ostatecznie liny nie wytrzymały ciężaru posągu i został on zatopiony w morzu. Ze względu na zespół jaskiń, które w 1987 roku zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, Elephanta jest bardzo popularnym miejscem wypraw turystycznych. Jest też miejscem pielgrzymek religijnych Hindusów, wyznawców Shivy.

Statki wysadzają pasażerów na końcu długiego molo. Można ten odcinek przejść, albo skorzystać z małej ciuchci, która ma przystanek końcowy przy wejściu do wioski. Nawet taki pociąg w Indiach musi być zatłoczony! To chyba leży w mentalności Hindusów, bo odległość jest taka (10 minutowy spacer), że spokojnie można ją przejść o własnych siłach. Wracając, postanowiliśmy się nawet przejechać w jedną stronę. Kupiliśmy bilety w zatrważającej cenie 10 rupii za osobę (50 groszy) i ustawiliśmy się wśród pozostałych oczekujących. Kiedy przyjechał pociąg, zaczęła się rzeź! Dosłownie! Ludzie walczyli o każdy centymetr miejsca, podawali sobie dzieci - jak w najlepszych scenach z naszych kolei. Mężowi się udało, ja stwierdziłam, że pasuję i to nie jest jeszcze mój etap asymilacji z indyjską rzeczywistością. Wysiadł naburmuszony i poszliśmy pieszo. Byliśmy szybciej niż wypchana do granic pojemności ciuchcia!


Indyjski komfort podróży. I naprawdę zrozumiałabym, gdyby był to jeżdżący raz
dziennie pociąg do New Delhi! Ale my byliśmy szybciej na miejscu niż ludzie z kolejki!
I jak widać niewielu tam staruszków, dla których kilometr to duży wysiłek.
Taka podróż wymaga siły i sprawności fizycznej.
Kolejka na Elephancie
Aby dostać się na wzgórze do jaskiń, od miejsca gdzie kończy jazdę pociąg, trzeba jeszcze przejść przez wioskę i pokonać 120 stopni pod górę. Leniuszki i osóby, które temu wyzwaniu nie podołają, mogą skorzystać z usługi Doli. W praktyce oznacza to bycie wniesionym przez mieszkańców wioski, w stylu Maharadży, w lektyce. Po obu stronach podejścia pełno jest stoisk z pamiątkami i lokalnych restauracji. Schody na całej długości, osłonięte są od góry płachtami kolorowej folii. Są one zawieszone prawdopodobnie w dwojakim celu: po pierwsze, aby dać trochę cienia ludziom, którzy całe dnie spędzają przy swoich sklepikach, a po drugie, aby osłonić stoiska i głowy wchodzących przed wszędobylskimi małpami.

Doli - lektyka prawie w stylu Maharadży
Podejście do jaskiń

Stoisko z pamiątkami. Światło przenikające przez kolorowe płachty daje piękne efekty.
Gdy zmęczony człowiek pokona już wszystkie schody, dociera do linii kas. I to co teraz napiszę uważam za skandal! Cena biletów wstępu uzależniona jest od narodowości (może wyznania) - Hindusi pracą 10 rupii, obcokrajowcy 250! Oczywiście narodowość oceniana jest na oko. 

Na wyspie znajduje się 7 jaskiń, które zostały prawdopodobnie zbudowane pomiędzy V a VIII wiekiem. Najbardziej imponująca jest główna świątynia Shivy, położona na zachodnim wzgórzu, na wysokości około 80 m.n.p.m. Kopuła jaskini wspiera się na sześciu rzędach kolumn, po sześć kolumn w każdym. Każda z nich jest innej wielkości i kształtu, żaden rząd nie jest prosty  – to takie indyjskie! W jaskini znajdują się sławne, wykute w skale rzeźby, przedstawiające motywy religijne.


Wejście do głównej jaskini na Elephanta Island
Wnętrze jaskini
Najbardziej imponująca rzeźba znajduje się na wprost od wejścia do jaskini.
 Przedstawia ona Mahesh Murti Shiva w boskiej formie (Istoty Najwyższej).
Trzy twarze odnoszą się do potrójnej roli bóstwa: tworzenia, ochrony i
niszczenia wszechświata. 
Centralnie umieszczony, spokojny i dostojny wizerunek przedstawia Shivę jako twórcę.
Oblicze po lewej stronie, z wąsami i brodą, to Shiva niszczyciel pod postacią Rudry.
Podobizna po prawej stronie, to z kolei Shiva spokojny i pokojowo nastawiony do świata,
reprezentujący obrońcę i gwaranta trwania wszechświata.
Shiva pod postacią Nataraja, króla tancerzy. Wyobrażenie to ma osiem ramion,
z których niestety większość jest nadłamana bądź nadkruszona,
wijących się w tanecznym ruchu wokół ciała bóstwa. Po prawej stronie posągu, można zobaczyć wyrzeźbioną
figurkę Ganeshy, boga-słonia. Na górze po lewej stronie widać boga stworzenia Brahmę,
wizualizowanego z czterema głowami.
Kolejna rzeźba przedstawia Shivę zabijającego demona Andhaka. Bóstwo jest wściekłe.
Spójrzcie tylko na tę złość i pasję malujące się na jego twarzy! Każda kropla krwi demona,
która spadła na ziemię, powodowała, że rodziło się jego kolejne wcielenie. W ostateczności,
Shiva musiał walczyć z tysiącem nowo powstałych Andhaków. Zgodnie z legendą rozgniewane
bóstwo wbiło w walce w Andhaka miecz i zaczęło tańczyć. Stworzyło też Shakti i wysłało,
aby zbierała każdą kroplę krwi i nie dopuściła, by dotknęły one ziemi. Shiva walkę wygrał.
Małżeństwo Shivy i Parvati. Uśmiechnięty Shiva trzymał kiedyś rękę Parvati.
Niestety nawet wizualizacje bogów nie są odporne na upływ czasu. Po prawej
stronie Shivy stoi wdzięczna postać Parvati. Według bramińskich zwyczajów,
w czasie uroczystości ślubnych żona powinna znajdować się przy lewym boku męża.
Można więc stąd wnioskować, że para jest jeszcze przed ślubem.
Shiva niosący rzekę Ganges. Nie pytajcie mnie o co chodzi.
Choć się intensywnie przyglądam i nawet przeczytałam
legendę o tysiącu synach króla Sagary (których miał z jedną żoną!),
to i tak nic z tego nie rozumiem! 
Wizerunek Shivy jako Ardhanarishwara, czyli jako Shiva i Parvati w jednej osobie.
Z prawej strony widać postać męską, bez piersi na korpusie. Jednym ramieniem
opiera się ona na byku, a w drugim trzyma kobrę. Postać kobieca, po lewej stronie,
trzyma w ręku lustro. Dwie twórcze siły we wszechświecie,
kobieta i mężczyzna, są zjednoczone.
Na środku jaskini znajduje się Shiva Lingam Shrine, kamień o
fallistycznym kształcie, będący obiektem kultu Shivy.
Linga obrazowana jest jako Pierwotne Kosmiczne Jajo, z którego
powstaje cały wszechświat i wszystkie stworzenia. 
Linga stoi w kamiennym, pokoju, z czterema drzwiami. Z każdej strony wejścia pilnują
dwie kamienne figury strażników. Dla uczczenia Shivy, Linga ozdabiana jest kwiatami
i zapalane są obok niej kadzidełka. Żeby wejść do komnaty, w której znajduje się kamień,
podobnie jak do każdego innego świętego dla Hindusów miejsca, należy zdjąć buty.
Z jaskiń można wdrapać się jeszcze wyżej na Cannon Hill (Wzgórze Armatnie). Ta droga nie jest już objęta opcją lektyki. Na szczycie wzgórza stoją dwie imponujące armaty, pamiątki z czasów kiedy do Indii dotarli Portugalczycy. Armaty mogą się obracać o 360 stopni. Pod nimi znajduje się system korytarzy, które kiedyś prawdopodobnie służyły do składowania amunicji. Kiedy dochodziliśmy do armat, schodzący Hindusi gorąco nam polecali wejście do kanałów pod nimi. Zobaczyliśmy zupełną ciemność i zdecydowaliśmy, że nie chcemy bez latarki dowiadywać, co je zamieszkuje. Ze wzgórza roztacza się ponadto wspaniały widok na okolicę.

Droga na Cannon Hill
Jedna z dwóch armat. Pod metalową platformą zbudowany jest sytem korytarzy.
Widok z Cannon Hill na port kontenerowy Mumbaju. Gdzieś tam są nasze rzeczy!
Elephanta słynie z tego, że można na niej zobaczyć małpy żyjące w środowisku naturalnym. Są one na tyle bezczelne, że nie można przy nich nic jeść ani pić, bo natychmiast robią się agresywne i zabierają pożywienie. Wszędzie zresztą pełno jest tabliczek informujących, żeby uważać, bo sprowokowane mogą się agresywnie zachowywać. Sami widzieliśmy jak małpa zwinnie rzuciła się na chłopaka i zabrała mu butelkę coli. Co prawda, później nie do końca wiedziała co z nią zrobić, ale widać było, że wielokrotnie podglądała ludzi. Przykładała butelkę do buzi, tylko że od niewłaściwej strony... Myślę, że ostatecznie pomogła sobie zębami.


Czasami to przerażające, jak małpom blisko do człowieka...
Małpy też potrafią się zadumać
Zazwyczaj łatwo stwierdzić jakiej zwierz jest płci...
Śpioszek
Siedział na dachu i obserwował okolicę. Po jego minie wnoszę,
że był przywódcą stada, albo przynajmniej za takiego chciał uchodzić.
Na wyspie pełno było też swobodnie chodzących krów. W Indiach krowy są święte i należy się im szacunek. Jako dawczynie mleka są karmicielkami człowieka. Chociaż zazwyczaj swobodnie chodzą po ulicach, nawet w centrum Mumbaju, nie ma w Indiach bezdomnych krów i każda ma swojego właściciela. Hindusi nie modlą się do krów, ale darzą je szczególnym respektem i chronią. A krowy wydają się być świadome swojego specjalnego statusu. Zazwyczaj gdy krowa atakuje na ulicy, to się przed nią po prostu ucieka. Kiedy na Elephancie zabierała dziecku z ręki kolbę kukurydzy, matka odganiała ją machaniem ręki. Krów się w Indiach nie bije! Podobnie, kiedy krowa stała na torach blokując przejazd pociągu, tłum ją delikatnie odganiał i to nie jestem pewna czy z powodu zablokowanych torów, czy bezpieczeństwa krowy...

Rogata święta. A za nią w tle widok na molo prowadzące do wyspy. Statki
wysadzają odwiedzających wyspę na jego końcu
Śpiące cielę. Takiej słodyczy jeszcze w Indiach nie widziałam. Żeby nie było
- jest to środek drogi.
Indyjskie środki transportu. No dobrze, jeszcze nie widziałam, żeby tu ktoś krowę ujeżdżał.

Najpiękniejsza krowa we wsi. Wydawała się również bardzo sympatyczna.
Myślałam nawet, żeby ją pogłaskać, jak robili to niektórzy przechodzący
Hindusi, ale trochę się bałam, czy nie zostanie to źle odebrane.
Dziś pociąg nie przyjedzie...
Obrazek, którego byliśmy świadkiem, nazwaliśmy roboczo "krowokosz". Krowa wepchnęła
całą głowę do kosza na śmieci, pewnie poszukując tam przysmaków. Wystawały
tylko rogi, a te trzeba powiedzieć miała imponujące. Kiedy w końcu wyciągnęła
głowę, nie była zadowolona. Trudno powiedzieć, czy nic tam smacznego nie znalazła,
czy głowę miała za dużą i walkę z koszem przegrała, czy po prostu nie podobało
jej się, że jest fotografowana. Nie pytając, uciekliśmy.
Tak samo jak my byliśmy ciekawi jaskiń, krów i małp, Hindusi byli ciekawi nas. I tak samo jak my robiliśmy zdjęcia krowom i małpom, tak oni robili je nam. Ewentualnie z nami! Tego dnia pozowaliśmy do zdjęć sześć razy! Na wszystkich wyglądamy na pewno bardzo atrakcyjnie: zakurzeni, zmęczeni ale uśmiechnięci. Po co im te zdjęcia? Tajemnica pozostaje nierozwikłana, choć znajomy opowiadał nam, że potem takie obrazki trafiają w ramkach na komody, z komentarzem: to są nasi znajomi z Europy! 

Co nam się jeszcze udało zobaczyć ciekawego? Mianowicie, mieliśmy okazję obejrzeć co dzieje się, kiedy chce się wypłynąć łódką w czasie odpływu.  



Zobaczyliśmy też dużo różnych statków i stateczków towarowych, kontenerowce, okręty transportujące ropę, węgiel i pasażerów na gapę. Rio Blanco nie stwierdzono! 








Na gapę?
A dookoła naszego statku latały mewy...







Ach, prawie zapomniałam! Prawdziwą atrakcję mieliśmy na końcu, przy wysiadaniu z naszego statku. W Indiach nic nie jest nudne! Ilość statków przywożących o tej samej porze turystów z Elephanty była ogromna. Co ciekawe, stateczki zachowywały się na morzu w ten sam sposób, co auta na drodze. Mianowicie podpływały do siebie na granicy uderzenia, blokowały ruch i oczywiście nikt nie pomyślał nawet o tym, że czasami można użyć biegu wstecznego. Aby oszczędzić czasu, bo raczej nie dla ułatwienia podróżującym, przy wysiadaniu połączono bokami trzy stateczki. My byliśmy w tym ostatnim! Zamiast wyskoczyć raz na brzeg, przeskakiwaliśmy na rozbujanej wodzie z trzeciego do drugiego, potem z drugiego do pierwszego i ostatecznie suchą stopą na ląd. Bardzo nas to rozbudziło na koniec podróży...