W połowie
listopada odwiedzili nas w Indiach pierwsi goście, rodzice Męża. Wizyta dużo
wcześniej zaplanowana, zorganizowana i bardzo upragniona.
Decyzja o
przyjeździe została podjęta i bilety kupione na początku roku. Od tego czasu
wiele się działo i na zmianę odzyskiwaliśmy i traciliśmy wiarę, że wizyta
dojdzie do skutku. W końcu, we wrześniu sprawy się ustabilizowały. Wreszcie
padło ostateczne potwierdzenie – PRZYJEŻDŻAMY. Od tego momentu z niecierpliwością
odliczaliśmy dni do ich przyjazdu.
Na początku października
zaczęliśmy załatwiać formalności związane z odnowieniem wizy. Termin ważności starej upływał 5 listopada, tuż przed planowanym przyjazdem gości (7 listopada).
Znając z doświadczenia i realnie oceniając standardy funkcjonowania indyjskich
urzędów, nie chcieliśmy dopuścić do sytuacji, że zostaniemy w Indiach bez wizy.
Zwłaszcza, że planowaliśmy polecieć z rodzicami Męża do Delhi i Agry - tak więc
wiedzieliśmy, że nasze dokumenty na pewno zostaną poddane kontroli na lotnisku.
Obawialiśmy się przede wszystkim, że procedura odnowienia wizy, będzie wymagała
od nas pozostawienia paszportów urzędnikowi w FRRO. Po pierwsze, mało zabawne
jest pozostawanie w obcym kraju bez dokumentów. Po drugie, bez paszportu nie
można podróżować po Indiach, tak więc nasze plany związane z Delhi i Agrą,
zostałyby poważnie zagrożone. Po trzecie wreszcie, bez aktualnej wizy, żaden
hotel w Indiach mnie nie zamelduje. Ale od czego są pośrednicy?! Doświadczeni i
profesjonalni! Po to przecież, aby pomóc zagubionym obcokrajowcom, takim jak my właśnie,
przejść przez gąszcz procedur i biurokracji w Indiach!
Tylko z
tym profesjonalizmem w Indiach to różnie bywa. Jego przejawów spotkałam raczej
mniej, niż więcej! A ostatnio coraz częściej miewam wrażenie, że tego słowa to tu
w szkołach w ogóle nie uczą!
Jak już
wspomniałam, Mąż na początku października sprawą się zajął i dostarczył
pośrednikowi wszelkie dokumenty, o które został poproszony. I tak minął tydzień
pierwszy. W spokoju i ciszy, ale my też jeszcze nie odczuwaliśmy żadnej presji.
Przecież mieliśmy jeszcze dużo czasu!
W kolejnym
tygodniu Mąż został poproszony o wysłanie dokumentów potrzebnych do
przedłużenia wizy. Tych samych, które przekazał tydzień wcześniej. Ale nie
wymagajmy od pośrednika, aby czytał maile... Dużo czasu, presji nie ma! Za mój
osobisty sukces uważam natomiast to, że udało mi się skontaktować z Brianem.
Wypracowałam już nawet autorski system komunikacji i współpracy z nim! Najpierw
dzwonię do niego w momencie, gdy jest już trzy godziny spóźniony na umówione
spotkanie i kiedy ten odwołuje wizytę, nie sprzeciwiam się i ustalam następny
termin. Następnie, w dniu kiedy zadeklarował się, że przyjdzie po raz kolejny,
dzwonię do niego jeszcze raz, gdy jest już spóźniony o dwie godziny i mówię mu,
że ma się pojawić w ciągu piętnastu minut. Taka taktyka działa! Do tego
stopnia, że temat wszelkich napraw zamyka się w ciągu dwóch tygodni
(przypominam, że na początku pobytu w Indiach oscylował w okolicy trzech
miesięcy)!
W atmosferze
oczekiwania rozpoczął się trzeci tydzień października. Do przyjazdu rodziców
Męża zostały trzy tygodnie. Z pomocą wykonawczą Saraswati wdrożyłam rozłożony
odpowiednio w czasie, zaawansowany plan sprzątania mieszkania. Co jak co, ale
okna przed wizytą teściowej umyć trzeba! Brian okazał się profesjonalistą i
stanął na wysokości zadania. Przysłał mi stolarza do naprawienia szafek w
kuchni oraz elektryka do wymiany przepalonych lamp. Stolarz ku mojej radości
skończył prace w piątek. Kiedy wychodził – sprawdziłam (!) – naprawione tłoki
hydrauliczne podtrzymujące drzwi od szafek działały! Kiedy Mąż wrócił wieczorem z pracy - już nie... Ale Indie przyzwyczaiły mnie do niespodzianek – tragedii nie było.
Przecież mieliśmy jeszcze dużo czasu a grafik prac remontowych był jak
najbardziej zgodny z moim wewnętrznym harmonogramem. Elektryk natomiast,
spowodował takie zwarcie, że kable się zapaliły, a od wybuchu został czarny
ślad na obudowie klimatyzatora. Tego samego dnia rano Saraswati czyszcząc
kuchenkę rozkręciła nonszalanco wszystkie kurki z gazem i podejrzany zapach w
kuchni, nie wzbudził u niej głębszej refleksji. Pozostaje mi jedynie cieszyć
się, że oba wydarzenia nie miały miejsca w tym samym czasie... Pośrednik, poza
kolejnymi prośbami o wysłanie dokumentów, które wcześniej już otrzymał, nie
wykazywał większej aktywności. W kwestii przedłużenia wizy zaczęliśmy się już
lekko stresować...
W czwartym,
ostatnim tygodniu października, temat odnowienia wizy robił się już mocno
naglący. W dyskusjach z Mężem, zirytowani całą sytuacją, pocieszaliśmy się, że
w Indiach to przecież normalne. Sprawa może wyglądać beznadziejnie, ale w
ostatecznym rozrachunku jakoś wszystko się udaje załatwić. Mąż naciskał
pośrednika, informował go telefonicznie o każdym wysłanym mailu, aż pośrednik
miał nas ewidentnie dość i załatwił nam wizytę w FRRO. W urzędzie byliśmy w
sobotę (31 października) a sama wizyta była przyjemna, krótka i skuteczna.
Oświadczam niniejszym, że pozwolono nam zostać w Indiach na kolejny rok! Tymczasem
o braku wizy przypomniał sobie Vodafone (operator naszych telefonów
komórkowych) informując nas, że jeżeli nie dostarczymy im potwierdzenia
przedłużenia wizy, to nasze telefony zostaną odłączone. No ale przecież nie
mieliśmy się czym martwić – nasze wizy zostały właśnie odnowione! No i
szafki po kolejnej wizycie stolarza działają do dziś...
I tak nastał
pierwszy tydzień listopada – siedem dni do przyjazdu rodziców Męża. W
poniedziałek Mąż skontaktował się od razu z Panią Menadżer Vodafona specjalnie
dedykowaną do obsługi jego firmy. Okazało się, że aby przedłużyć umowę musi się
stawić osobiście w salonie sieci i dostarczyć dokumenty potwierdzające
przedłużenie wizy. Zachwycony tym faktem nie był, zwłaszcza, że wcześniej, do zawarcia
umowy nie było to konieczne, a Pani Menadżer dopełniła wszelkich formalności u niego w biurze. Taka wizyta w
placówce Vodafone, to według standardów indyjskich, strata około pięciu godzin.
Udało się wynegocjować tyle, że gdy pojawi się w salonie, ktoś będzie na niego
czekał i zostanie obsłużony poza kolejnością. Dokumenty przyjęto, odbiór
potwierdzono pieczęcią i datą. W poniedziałek również związki zawodowe obsługi
pokładowej Lufthansy, za pośrednictwem której w najbliższą sobotę mieli lecieć rodzice Męża,
zaczęły wspominać coś o strajku...
Wtorek minął nam na oczekiwaniu – przedstawiciele linii lotniczych i związków
zawodowych prowadzili negocjacje, a kwestia planowanego strajku w żaden sposób
się nie klaryfikowała.
W środę rozmowy
zostały zerwane i widmo paraliżu lotów Lufthansy nieuchronnie nad nami wisiało.
W związkach zawodowych Lufthansy pozostaje około 50% personelu pokładowego.
Szacowaliśmy więc, że połowa lotów zostanie anulowanych. Rodzice Męża mieli lecieć
z Warszawy do Frankfurtu, a potem dalej do Mumbaju. Pesymistycznie widzieliśmy
szanse, że dolecą do nas bez problemów, a najczarniejszy scenariusz zakładał,
że utkną na dłużej we Frankfurcie. Na najbliższy wtorek mieliśmy już zresztą zarezerwowane
dla nas wszystkich loty do Delhi, a na miejscu zorganizowene samochód z kierowcą i hotele... Sytuacja robiła się bardzo
stresująca. Z braku informacji nie mogliśmy nawet opracować żadnego realnego
planu awaryjnego. Dni mijały nam na stawianiu hipotez jak sytuacja się
rozwinie. Wieczorem dostaliśmy od Vodafona sms’a, że w związku z wygaśnięciem
naszej wizy, usługa zostanie następnego dnia odłączona...
W czwartek rano
dowiedzieliśmy się, że o 17 (czasu europejskiego – u nas o 21.30) związki
zawodowe Lufthansy wydadzą oświadczenie, które loty zostaną odwołane. Mąż
skontaktował się z Vodafonem, aby wyjaśnić jak należy rozumieć wiadomość, którą
otrzymaliśmy od nich dnia poprzedniego. Po długich i bolesnych rozmowach udało
się ustalić, że profesjonaliści z Vodafona zamiast przełużenia umowy,
wprowadzili do systemu nowy kontrakt. W związku z powyższym, będziemy musieli włożyć do telefonów
nowe karty SIM i poczekać na ich aktywację. W normalnych warunkach trwałoby to
pewnie kilka dni. My potrzebowaliśmy telefonu natychmiast! Musieliśmy przecież wieczorem
skoordynować kwestię lotów rodziców Męża! Mąż przyjął postanowienie, że aby mieć nieprzerwany i pewny dostęp do telefonu, tak
długo jak Vodafone nie aktywuje nam kart SIM, on nie wyjdzie z pracy. Myślę, że perspektywa nocowania w biurze dodatkowo
zmotywowała Męża i musiał być bardzo przekonujący w rozmowie z Panią
Menadżer. Vodafone dokonał niemożliwego i telefony zaczęły działać po trzech
godzinach. Mąż wrócił na noc do domu i mogliśmy już tylko czekać. Tymczasem o
21.30 nic się nie wydarzyło! Przedstawiciele związków przesunęli termin
poinformowania o odwołanych lotach na piątek rano! Poinformowali również o tym,
że strajk będzie trwał tydzień i polegał na tym, że codziennie rano związki
będą mówić, które loty odwołano danego dnia. Oczywiście wszystko to dla wygody
pasażerów! Kiedy wspominam dziś ten moment, to jaka dopadła nas złość i
poczucie bezsilności, do głowy przychodzą mi tylko niecenzuralne słowa... Tego dnia wiele niecenzuralnych słów padło z naszych ust...
Wiedzieliśmy, że
w piątek będzie już za późno. Zresztą nie mieliśmy już po prostu siły na
kolejne rozważania opcji awaryjnych. Potrzebowaliśmy działania! Mąż zadzwonił
na infolinię Lufthansy. Okazało się jednak, że dopóki oficjalnie nie zostanie
podane, które loty są odwołane, nie ma możliwość zwrotu biletów z pełną
refundacją. I wtedy zdarzył się cud! Najpierw związki zawodowe wydały
oświadczenie, że wszystkie loty, które miały wystartować planowo do południa w
piątek, zostaną zrealizowane. Chwilę potem pojawiła się możliwość zmiany lotu z
soboty, na piątek – na 11.30
przez Monachium. Stwierdziliśmy, że to jest nasza jedyna szansa, aby rodzice
Męża dolecieli.
Następne godziny
były tak szalone, że niewiele z nich pamiętam. Rodzice Męża mieli 24 godziny
mniej na spakowanie i załatwienie swoich spraw w Polsce, a my na zorganizowanie
spraw przed ich przylotem! Powitaliśmy ich szczęśliwie w nocy z piątku na
sobotę! I tylko bardzo mnie zdziwiło, że byli w zimowych butach i przywieźli ze
sobą kurtki, czapki i szaliki...
Wizyta minęła
szybko! Rodzice wrócili
do domu i Vodafone sobie o nas przypomniał. W tym tygodniu po raz pierwszy ponownie
wyłączono nam telefony we wtorek! Mąż zadzwonił, opieprzył kogo trzeba i usługa w ciągu
dwóch godzin została przywrócona. Po raz drugi, w czwartek telefony przestały działać po
południu. Mąż zadzwonił, opieprzył i dowiedział się, że Vodafone potrzebuje
ksero naszej umowy najmu, na każdej stronie podpisanej na okoliczność zgodności
z oryginałem. W piątek rano Krishna zawiózł dokument do salonu Vodafona.
Wrócił po pięciu godzinach z potwierdzeniem złożenia. Trzy godziny później, po raz trzeci w tym tygodniu, telefony znowu przestały rejestrować sieć... Tylko tym razem byłam poza domem,
a poruszanie się po Mumbaju bez internetu (mapy) i sprawnego telefony
(zwłaszcza, gdy dowiaduję się o tym, że telefon nie działa w momencie, gdy jest
on mi potrzebny) nie wydaje się dość roztropne. W każdym razie brak telefonu
dostarczył mi tego dnia wiele emocji... Mąż zadzwonił i opieprzył – telefon
zaczął działać.
Dziś, gdy piszę
ten wpis, mój telefon również nie działa. Wczoraj Vodafone zablokował mi sieć po raz kolejny. A że mamy weekend, wiem również, że nie zacznie działać przed
poniedziałkiem... Pani Manadżer nie odbiera telefonów. Może dlatego, że nie
pracuje w weekendy... Może boi się już rozmawiać z Mężem... A ja zaczęłam
poważnie rozważać zakup karty prepaid...
Moja koleżanka,
która śmiała się do łez za każdym razem, gdy informowałam ją o postępach z
Vodafonem, wczoraj sama dostała informację, że w związku ze zbliżającym się
terminem wygaśnięcia wizy, jej karta zostanie zablokowana...
Ona przynajmniej
nie ma złudzeń i wie czego się spodziewać...
P.S. Właśnie przestało działać światło w łazience. A to chyba oznacza konieczność wezwania elektryka...