niedziela, 29 listopada 2015

Vodafone i inne plagi indyjskie

W połowie listopada odwiedzili nas w Indiach pierwsi goście, rodzice Męża. Wizyta dużo wcześniej zaplanowana, zorganizowana i bardzo upragniona.

Decyzja o przyjeździe została podjęta i bilety kupione na początku roku. Od tego czasu wiele się działo i na zmianę odzyskiwaliśmy i traciliśmy wiarę, że wizyta dojdzie do skutku. W końcu, we wrześniu sprawy się ustabilizowały. Wreszcie padło ostateczne potwierdzenie – PRZYJEŻDŻAMY. Od tego momentu z niecierpliwością odliczaliśmy dni do ich przyjazdu.

Na początku października zaczęliśmy załatwiać formalności związane z odnowieniem wizy. Termin ważności starej upływał 5 listopada, tuż przed planowanym przyjazdem gości (7 listopada). Znając z doświadczenia i realnie oceniając standardy funkcjonowania indyjskich urzędów, nie chcieliśmy dopuścić do sytuacji, że zostaniemy w Indiach bez wizy. Zwłaszcza, że planowaliśmy polecieć z rodzicami Męża do Delhi i Agry - tak więc wiedzieliśmy, że nasze dokumenty na pewno zostaną poddane kontroli na lotnisku. Obawialiśmy się przede wszystkim, że procedura odnowienia wizy, będzie wymagała od nas pozostawienia paszportów urzędnikowi w FRRO. Po pierwsze, mało zabawne jest pozostawanie w obcym kraju bez dokumentów. Po drugie, bez paszportu nie można podróżować po Indiach, tak więc nasze plany związane z Delhi i Agrą, zostałyby poważnie zagrożone. Po trzecie wreszcie, bez aktualnej wizy, żaden hotel w Indiach mnie nie zamelduje. Ale od czego są pośrednicy?! Doświadczeni i profesjonalni! Po to przecież, aby pomóc zagubionym obcokrajowcom, takim jak my właśnie, przejść przez gąszcz procedur i biurokracji w Indiach!

Tylko z tym profesjonalizmem w Indiach to różnie bywa. Jego przejawów spotkałam raczej mniej, niż więcej! A ostatnio coraz częściej miewam wrażenie, że tego słowa to tu w szkołach w ogóle nie uczą!

Jak już wspomniałam, Mąż na początku października sprawą się zajął i dostarczył pośrednikowi wszelkie dokumenty, o które został poproszony. I tak minął tydzień pierwszy. W spokoju i ciszy, ale my też jeszcze nie odczuwaliśmy żadnej presji. Przecież mieliśmy jeszcze dużo czasu!

W kolejnym tygodniu Mąż został poproszony o wysłanie dokumentów potrzebnych do przedłużenia wizy. Tych samych, które przekazał tydzień wcześniej. Ale nie wymagajmy od pośrednika, aby czytał maile... Dużo czasu, presji nie ma! Za mój osobisty sukces uważam natomiast to, że udało mi się skontaktować z Brianem. Wypracowałam już nawet autorski system komunikacji i współpracy z nim! Najpierw dzwonię do niego w momencie, gdy jest już trzy godziny spóźniony na umówione spotkanie i kiedy ten odwołuje wizytę, nie sprzeciwiam się i ustalam następny termin. Następnie, w dniu kiedy zadeklarował się, że przyjdzie po raz kolejny, dzwonię do niego jeszcze raz, gdy jest już spóźniony o dwie godziny i mówię mu, że ma się pojawić w ciągu piętnastu minut. Taka taktyka działa! Do tego stopnia, że temat wszelkich napraw zamyka się w ciągu dwóch tygodni (przypominam, że na początku pobytu w Indiach oscylował w okolicy trzech miesięcy)!

W atmosferze oczekiwania rozpoczął się trzeci tydzień października. Do przyjazdu rodziców Męża zostały trzy tygodnie. Z pomocą wykonawczą Saraswati wdrożyłam rozłożony odpowiednio w czasie, zaawansowany plan sprzątania mieszkania. Co jak co, ale okna przed wizytą teściowej umyć trzeba! Brian okazał się profesjonalistą i stanął na wysokości zadania. Przysłał mi stolarza do naprawienia szafek w kuchni oraz elektryka do wymiany przepalonych lamp. Stolarz ku mojej radości skończył prace w piątek. Kiedy wychodził – sprawdziłam (!) – naprawione tłoki hydrauliczne podtrzymujące drzwi od szafek działały! Kiedy Mąż wrócił wieczorem z pracy - już nie... Ale Indie przyzwyczaiły mnie do niespodzianek – tragedii nie było. Przecież mieliśmy jeszcze dużo czasu a grafik prac remontowych był jak najbardziej zgodny z moim wewnętrznym harmonogramem. Elektryk natomiast, spowodował takie zwarcie, że kable się zapaliły, a od wybuchu został czarny ślad na obudowie klimatyzatora. Tego samego dnia rano Saraswati czyszcząc kuchenkę rozkręciła nonszalanco wszystkie kurki z gazem i podejrzany zapach w kuchni, nie wzbudził u niej głębszej refleksji. Pozostaje mi jedynie cieszyć się, że oba wydarzenia nie miały miejsca w tym samym czasie... Pośrednik, poza kolejnymi prośbami o wysłanie dokumentów, które wcześniej już otrzymał, nie wykazywał większej aktywności. W kwestii przedłużenia wizy zaczęliśmy się już lekko stresować...

W czwartym, ostatnim tygodniu października, temat odnowienia wizy robił się już mocno naglący. W dyskusjach z Mężem, zirytowani całą sytuacją, pocieszaliśmy się, że w Indiach to przecież normalne. Sprawa może wyglądać beznadziejnie, ale w ostatecznym rozrachunku jakoś wszystko się udaje załatwić. Mąż naciskał pośrednika, informował go telefonicznie o każdym wysłanym mailu, aż pośrednik miał nas ewidentnie dość i załatwił nam wizytę w FRRO. W urzędzie byliśmy w sobotę (31 października) a sama wizyta była przyjemna, krótka i skuteczna. Oświadczam niniejszym, że pozwolono nam zostać w Indiach na kolejny rok! Tymczasem o braku wizy przypomniał sobie Vodafone (operator naszych telefonów komórkowych) informując nas, że jeżeli nie dostarczymy im potwierdzenia przedłużenia wizy, to nasze telefony zostaną odłączone. No ale przecież nie mieliśmy się czym martwić – nasze wizy zostały właśnie odnowione! No i szafki po kolejnej wizycie stolarza działają do dziś...

I tak nastał pierwszy tydzień listopada – siedem dni do przyjazdu rodziców Męża. W poniedziałek Mąż skontaktował się od razu z Panią Menadżer Vodafona specjalnie dedykowaną do obsługi jego firmy. Okazało się, że aby przedłużyć umowę musi się stawić osobiście w salonie sieci i dostarczyć dokumenty potwierdzające przedłużenie wizy. Zachwycony tym faktem nie był, zwłaszcza, że wcześniej, do zawarcia umowy nie było to konieczne, a Pani Menadżer dopełniła wszelkich formalności u niego w biurze. Taka wizyta w placówce Vodafone, to według standardów indyjskich, strata około pięciu godzin. Udało się wynegocjować tyle, że gdy pojawi się w salonie, ktoś będzie na niego czekał i zostanie obsłużony poza kolejnością. Dokumenty przyjęto, odbiór potwierdzono pieczęcią i datą. W poniedziałek również związki zawodowe obsługi pokładowej Lufthansy, za pośrednictwem której w najbliższą sobotę mieli lecieć rodzice Męża, zaczęły wspominać coś o strajku...

Wtorek minął nam na oczekiwaniu – przedstawiciele linii lotniczych i związków zawodowych prowadzili negocjacje, a kwestia planowanego strajku w żaden sposób się nie klaryfikowała.

W środę rozmowy zostały zerwane i widmo paraliżu lotów Lufthansy nieuchronnie nad nami wisiało. W związkach zawodowych Lufthansy pozostaje około 50% personelu pokładowego. Szacowaliśmy więc, że połowa lotów zostanie anulowanych. Rodzice Męża mieli lecieć z Warszawy do Frankfurtu, a potem dalej do Mumbaju. Pesymistycznie widzieliśmy szanse, że dolecą do nas bez problemów, a najczarniejszy scenariusz zakładał, że utkną na dłużej we Frankfurcie. Na najbliższy wtorek mieliśmy już zresztą zarezerwowane dla nas wszystkich loty do Delhi, a na miejscu zorganizowene samochód z kierowcą i hotele... Sytuacja robiła się bardzo stresująca. Z braku informacji nie mogliśmy nawet opracować żadnego realnego planu awaryjnego. Dni mijały nam na stawianiu hipotez jak sytuacja się rozwinie. Wieczorem dostaliśmy od Vodafona sms’a, że w związku z wygaśnięciem naszej wizy, usługa zostanie następnego dnia odłączona...

W czwartek rano dowiedzieliśmy się, że o 17 (czasu europejskiego – u nas o 21.30) związki zawodowe Lufthansy wydadzą oświadczenie, które loty zostaną odwołane. Mąż skontaktował się z Vodafonem, aby wyjaśnić jak należy rozumieć wiadomość, którą otrzymaliśmy od nich dnia poprzedniego. Po długich i bolesnych rozmowach udało się ustalić, że profesjonaliści z Vodafona zamiast przełużenia umowy, wprowadzili do systemu nowy kontrakt. W związku z powyższym, będziemy musieli włożyć do telefonów nowe karty SIM i poczekać na ich aktywację. W normalnych warunkach trwałoby to pewnie kilka dni. My potrzebowaliśmy telefonu natychmiast! Musieliśmy przecież wieczorem skoordynować kwestię lotów rodziców Męża! Mąż przyjął postanowienie, że aby mieć nieprzerwany i pewny dostęp do telefonu, tak długo jak Vodafone nie aktywuje nam kart SIM, on nie wyjdzie z pracy. Myślę, że perspektywa nocowania w biurze dodatkowo zmotywowała Męża i musiał być bardzo przekonujący w rozmowie z Panią Menadżer. Vodafone dokonał niemożliwego i telefony zaczęły działać po trzech godzinach. Mąż wrócił na noc do domu i mogliśmy już tylko czekać. Tymczasem o 21.30 nic się nie wydarzyło! Przedstawiciele związków przesunęli termin poinformowania o odwołanych lotach na piątek rano! Poinformowali również o tym, że strajk będzie trwał tydzień i polegał na tym, że codziennie rano związki będą mówić, które loty odwołano danego dnia. Oczywiście wszystko to dla wygody pasażerów! Kiedy wspominam dziś ten moment, to jaka dopadła nas złość i poczucie bezsilności, do głowy przychodzą mi tylko niecenzuralne słowa... Tego dnia wiele niecenzuralnych słów padło z naszych ust...

Wiedzieliśmy, że w piątek będzie już za późno. Zresztą nie mieliśmy już po prostu siły na kolejne rozważania opcji awaryjnych. Potrzebowaliśmy działania! Mąż zadzwonił na infolinię Lufthansy. Okazało się jednak, że dopóki oficjalnie nie zostanie podane, które loty są odwołane, nie ma możliwość zwrotu biletów z pełną refundacją. I wtedy zdarzył się cud! Najpierw związki zawodowe wydały oświadczenie, że wszystkie loty, które miały wystartować planowo do południa w piątek, zostaną zrealizowane. Chwilę potem pojawiła się możliwość zmiany lotu z soboty, na piątek – na 11.30 przez Monachium. Stwierdziliśmy, że to jest nasza jedyna szansa, aby rodzice Męża dolecieli.

Następne godziny były tak szalone, że niewiele z nich pamiętam. Rodzice Męża mieli 24 godziny mniej na spakowanie i załatwienie swoich spraw w Polsce, a my na zorganizowanie spraw przed ich przylotem! Powitaliśmy ich szczęśliwie w nocy z piątku na sobotę! I tylko bardzo mnie zdziwiło, że byli w zimowych butach i przywieźli ze sobą kurtki, czapki i szaliki... 

Wizyta minęła szybko! Rodzice wrócili do domu i Vodafone sobie o nas przypomniał. W tym tygodniu po raz pierwszy ponownie wyłączono nam telefony we wtorek! Mąż zadzwonił, opieprzył kogo trzeba i usługa w ciągu dwóch godzin została przywrócona. Po raz drugi, w czwartek telefony przestały działać po południu. Mąż zadzwonił, opieprzył i dowiedział się, że Vodafone potrzebuje ksero naszej umowy najmu, na każdej stronie podpisanej na okoliczność zgodności z oryginałem. W piątek rano Krishna zawiózł dokument do salonu Vodafona. Wrócił po pięciu godzinach z potwierdzeniem złożenia. Trzy godziny później, po raz trzeci w tym tygodniu, telefony znowu przestały rejestrować sieć... Tylko tym razem byłam poza domem, a poruszanie się po Mumbaju bez internetu (mapy) i sprawnego telefony (zwłaszcza, gdy dowiaduję się o tym, że telefon nie działa w momencie, gdy jest on mi potrzebny) nie wydaje się dość roztropne. W każdym razie brak telefonu dostarczył mi tego dnia wiele emocji... Mąż zadzwonił i opieprzył – telefon zaczął działać.

Dziś, gdy piszę ten wpis, mój telefon również nie działa. Wczoraj Vodafone zablokował mi sieć po raz kolejny. A że mamy weekend, wiem również, że nie zacznie działać przed poniedziałkiem... Pani Manadżer nie odbiera telefonów. Może dlatego, że nie pracuje w weekendy... Może boi się już rozmawiać z Mężem... A ja zaczęłam poważnie rozważać zakup karty prepaid... 

Moja koleżanka, która śmiała się do łez za każdym razem, gdy informowałam ją o postępach z Vodafonem, wczoraj sama dostała informację, że w związku ze zbliżającym się terminem wygaśnięcia wizy, jej karta zostanie zablokowana...

Ona przynajmniej nie ma złudzeń i wie czego się spodziewać...

P.S. Właśnie przestało działać światło w łazience. A to chyba oznacza konieczność wezwania elektryka...