piątek, 19 grudnia 2014

Sprostowanie ornitologiczne

Po pierwsze, mój Mąż zaintrygowany tematem orła, co wyglądał jak jastrząb, poszperał. Tym razem okazało się, że nasz orzeł indyjski najprawdopodobniej nie jest wcale orłem, tylko Kanią czarną (Black Kite). Sami się uczymy! Znalazł bardzo interesującą stronę o ptakach w Mumbaju, i okazało się po prostu, że orzeł stepowy nie zamieszkuje tej części Indii.

Nasze ptaszysko robi się coraz odważniejsze i już nie ucieka ma mój widok. Widocznie można się przyzwyczaić. Pozwolił mi nawet dziś podejść do krawędzi balkonu i chwilę poprzyglądaliśmy się sobie wzajemnie. Dziś był na balkonie aż cztery razy i spożył na nim posiłek. Rozrywał sobie po kawałku myszkę. Dania nie skończył i zostawił resztki, na pewno bardzo miły prezent dla ludzi tam mieszkających. Ja też raz znalazłam u nas martwego wróbelka, zaraz w pierwszym tygodniu, kiedy wprowadziliśmy się do mieszkania. Gdybyśmy nie mieszkali na najwyższym piętrze, to pomyślałabym, że dzień wcześniej słuchaliśmy za głośno muzyki i sąsiedzi postanowili nam zrobić prezent powitalny...

Przedstawiam więc naszą Kanię, z rodziny jastrzębiowatych. „Grzbiet ciemnobrunatny, głowa jaśniejsza od tułowia, drobno kreskowana. Ogon (...) brunatny i drobno prążkowany. Dziób żółty z czarną końcówką, nogi żółte.” Mieszka zazwyczaj w pobliżu bagien oraz wysypisk śmieci. Żywi się drobnymi gryzoniami. Nie pogardzi również padliną, śniętymi rybami oraz odpadkami wyrzucanymi przez rybaków. To tłumaczy duże natężenie kań w Mumbaju, w czasie odpływu, kiedy przeszukują tereny odsłonięte przez wodę. Co by zresztą nie mówić – miasta w Indiach są swego rodzaju śmietnikiem. 


Kania czarna. W szponach trzyma posiłek - myszkę.

Po drugie, rozwikłaliśmy również zagadkę papug z naszego tarasu. Są to Aleksandretty obrożne. Prawda, że ładnie? Ptaki bardzo towarzyskie, żyjące w dużych i hałaśliwych stadach. U samca, od dolnej połowy brody, poprzez policzek, aż po boki szyi ciągnie się u nich na głowie czarna półobroża. Pod nią widać cienką, różową linię, zaś nad nią niebieską, sięgająca tylnej części głowy. U samicy brakuje niebieskich, różowych i czarnych elementów. 

Ptaki rzeczywiście latają zazwyczaj przynajmniej po dwa, bawią się ze sobą i gonią. Teraz już wiem o co chodzi! Są to po prostu pary: samiec i samiczka. Siadają na kablach w pewnej odległości i wtedy on rozpoczyna, pomagając sobie łapami i dziobem, wędrówkę do samiczki. Wygląda do fantastycznie!


Wędrówka samca po kablu
Potem ptaki się wzajemnie dziobią, czyli mówiąc fachowo, czubią.


Następnie są już tylko kolejne fazy związku. Samo życie!


Po trzecie, pojawiły nam się na balkonie nietoperze. Widzieliśmy trzy. Dość duże, latają szybko i chaotycznie. Znalazłam informację, że duże stada nietoperzy mieszkają w Mumbaju w obszarze Five Gardens, niedaleko bardzo słynnej i otwartej dla obcych kolonii Parsi, czyli po polsku Parsów lub Zaratusztrian. Myślę, że wkrótce się tam wybierzemy. Tak na marginesie - to wiecie kto był najsłynniejszym Parsem? Freddie Mercury, a właściwie Farrokh Bulsara.


Nad naszymi głowami, latają ostatnio również bardzo intensywnie stalowe ptaki – helikoptery. Helikopterami w Indiach przemieszczają się zasadniczo najbogatsi, a co za tym idzie najczęściej gwiazdy Bollywood. Główne hale fabryki filmów znajdują się w północnym Mumbaju, od strony Morza Arabskiego. Kiedy byliśmy w Juhu, dzielnicy położonej tuż nad wodą, właściwie co pół godziny jakiś przelatywał nisko nad morzem, równolegle do linii brzegowej. W zeszłym tygodniu był taki dzień, że bez przerwy latały mi nad głową, z każdej strony. Może robili zdjęcia do jakiegoś nowego filmu...

Po czwarte, w sobotę w nocy była burza. Spaliśmy z otwartym oknem i o 2 nad ranem obudził nas wiatr. Potem zaczęło się błyskać i lunął deszcz. Mąż powyłączał szybko laptopa i lampki choinkowe, bo w indyjską instalację elektryczną nie wierzy. A potem staliśmy przy oknie, jak dzieci, z otwartymi ustami, jakbyśmy nigdy burzy nie widzieli. A burza była solidna! Tylko o tej porze roku, w Mumbaju?! Przecież tu pada tylko w monsunie, a mu mamy środek zimy! Najpierw pomyśleliśmy, że może jakiś huragan miał to nas przyjść. Trzeba przyznać, że ostatnio nie jesteśmy na bieżąco z informacjami ze świata. No ale nie, przecież Mąż dostaje codziennie alerty o sytuacji bieżącej i możliwych zagrożeniach w Indiach, i nic nie prognozowali. Nie tylko my byliśmy zaskoczeni, znajomi Hindusi również...

Po piąte wreszcie, wesołych Świąt! I dużo dobrego w Nowym Roku! Dziś w nocy lecimy do Polski - nie byliśmy tam już pół roku. Z postami wracam na początku stycznia.


Świąteczny Mumbaj


środa, 17 grudnia 2014

Indyjski ślub

No i stało się. Byliśmy na naszym pierwszym ślubie w Indiach, a tak właściwie to weselu, i bardzo nam się podobało. Ale od początku...

Zaproszenie otrzymaliśmy tydzień temu, we wtorek. Uroczystość miała miejsce w Manickpur Vasai, wiosce położonej około 50 kilometrów od Mumbaju. Przewidywany czas dojazdu samochodem, biorąc pod uwagę tutejsze gigantyczne korki, został po konsultacjach określony na 2,5 godziny. Zostaliśmy zaproszeni na 7:30 wieczorem – tak więc nocny dojazd oraz powrót pociągiem nie wchodziły w grę. Ostatecznie udało nam się ustalić z Krishną, że będzie mógł nas tam zawieźć.

Ślub Sunanda i Cassell był katolicki. Mąż próbował się podpytać pozostałych kolegów, którzy także wybierali się na imprezę, czego tak naprawdę możemy się spodziewać. Też nie wiedzieli, ponieważ wszyscy mieli tradycyjne śluby hinduskie. Udało nam się ustalić, że na prezent się składamy i idziemy jako jedna grupa. Że możemy wziąć kwiaty, jeżeli chcemy, ale nie musimy. Że obowiązuje europejski dress code - ja mogę założyć sukienkę, Mąż garnitur bez krawata.

Zaproszenie na ślub

W Indiach, na ślub zapraszają rodzice. Z imienia i nazwiska, ojciec i matka pana młodego, zapraszają serdecznie, aby być świadkiem i pobłogosławić związkowi ich ukochanego syna z Cassell. Dalej na zaproszeniu podana była informacja kim są rodzice panny młodej i skąd jej rodzina pochodzi oraz data, miejsce i godziny uroczystości w kościele oraz wieczornego przyjęcia. Na samym końcu formułka – z wyrazami szacunku od pewnego kapitana indyjskiej armii. I tu się zastanowiliśmy, bo z tego co nam wiadomo, Sunand pracuje w finansach i niewiele ma wspólnego z armią. Na uroczystości wyjaśniono nam, że chodziło o brata pana młodego, który został kapitanem w bardzo młodym wieku 24 lat, czym przyniósł wielki honor całej rodzinie. Dlatego też zostało to wspomniane na zaproszeniu. Podejrzewam, że wersja zaproszenia dla gości panny młodej wyglądała analogicznie, z tą różnicą, że dla nich odbywało się osobne przyjęcie, w ciągu dnia.

Tak, dobrze zrozumieliście! O 9:30 rano miały miejsce zaślubiny w kościele. Potem gdzieś w środku dnia, z przerwą dla panny młodej na zmianę kreacji, uroczystość dla jej rodziny. I na koniec o 19:30, kolacja dla gości pana młodego. Pomiędzy częścią drugą i trzecią również nastąpiła zmiana sukni. A być może także fryzury i makijażu...

Rodzice państwa młodych pokrywają koszty całej uroczystości. Podejrzewam, że są to koszty niebagatelne. Saraswati opowiedziała mi, że tradycyjne hinduskie uroczystości trwają dwa dni, a panna młoda występuje w aż czterech kreacjach! Ciekawe zresztą, czy kurzą się one potem w szafie, tak jak moja suknia ślubna? Na szczęście tylko jedna... Poza tym liczba gości zaczyna się podobno od 300 osób. Coś w tym jest, bo Sunand wysłał zaproszenie mailem do wszystkich pracowników z firmy Męża, a na zaproszeniu, które my dostaliśmy nie było prośby o potwierdzenie przybycia.

I nastała niedziela... Mąż założył czarny, elegancki garnitur. Krawat zapakował na wszelki wypadek do mojej torebki. Ja zdecydowałam się na granatową, letnią sukienkę i żeby nadać strojowi elegancji, na ramiona zarzuciłam bordowy szal - moje pierwsze prawdziwe indyjskie Stole.

Przy naszej ulicy są kwiaciarnie. Oferują one jednak tylko kompozycje kwiatów w piance florystycznej. Próbowaliśmy porozmawiać z panami kwiaciarzami, ale komunikacja nie była owocna. Mieliśmy wątpliwości, czy są to bukiety, które się wręcza młodym, czy dekoracje sali weselnej? Dla nas wszystkie wyglądały raczej na te drugie. Stwierdziliśmy, że wręczymy czekoladki. Oczywiście specjalne, wegetariańskie, kupione jeszcze w Monachium, bez alkoholu i jajek. Dobrze, że je mieliśmy.

Dojechaliśmy na miejsce za wcześnie. Pokręciliśmy się po okolicy, obejrzeliśmy lokalny kościół i stwierdziliśmy, że jesteśmy głupi. A dlaczego? Indie, wieczór, wieś - kto mógłby się spodziewać komarów...? A my nie wzięliśmy żadnego odstraszacza. Impreza odbywała się na świeżym powietrzu i byliśmy już z tym pogodzeni, że wrócimy pogryzieni. Na szczęście na miejscu przyjęcia były zapalone kadzidła i komarów tego wieczoru już więcej nie widzieliśmy.

Koledzy Męża się spóźniali. Mieliśmy już dość czekania i weszliśmy. Teren był ogrodzony dookoła i udekorowany płachtami białego materiału. Na wprost od wejścia, w głębi, umieszczona była scena dla rodziny pana młodego. Na całej długości, od wejścia do sceny, po lewej stronie, rozstawiono okrągłe stoliki z krzesełkami. Na środku postawiono rzędami krzesła, a po prawej stronie znajdowała się część gastronomiczna. Na kuchenkach gazowych stały gary, parujące pięknymi zapachami.

Miejsce uroczystości

Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Usiedliśmy przy stoliku z dobrym widokiem na wejście. Szybko podeszli do nas kelnerzy i postawili przed nami po szklaneczce świeżego soku ananasowego. Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Jak nie komary, to świeży sok! Jak nie malaria, to sraczka! A skąd wiem, że był ananasowy? Nie mogłam się oprzeć. Pachniał i smakował wspaniale. Solidarnie wypiliśmy po łyczku, kontestując wcześniej, że mamy przecież w mieszkaniu dwie toalety, wiec jakby co, to damy radę...

Wreszcie przyszli spóźnieni koledzy mojego Męża. Wszyscy ubrani w jeansy i koszule, choć inaczej się z nim umawiali. Kwiaty przyniósł jeden z nich, w imieniu całej firmy, więc dobrze, że zdecydowaliśmy się na czekoladki. To są Indie, tak tu po prostu jest...

O 20.30 pojawiła się para młoda z jego rodzicami i rodzeństwem. Wyglądali pięknie - on w garniturze, ona w białej sukni. Cały orszak przeszedł do sceny, witany przez stojących po obu stronach gości i posypywany kolorowymi kulkami. Młodzi nakarmili się wzajemnie tortem. Następnie starszy mężczyzna, podobno wujek, wygłosił przemówienie i odmówił modlitwę w intencji szczęścia małżonków. Pan młody założył swoje żonie na szyję złoty łańcuszek, który, podobnie jak obrączka na zachodzie, oznacza kobietę zamężną. Małżeństwa w Indiach są w większości aranżowane. Nie wiem, jak było w przypadku tej pary, ale zazwyczaj narzeczeni nie mają możliwości poznać się dobrze. Uznaje się, że kobieta z chwilą ślubu przechodzi do rodziny męża. Zmienia rolę z córki na synową, jego rodzeństwo staje się jej rodzeństwem. Dlatego też, potem nastąpiło obustronne przedstawienie Cassell i rodziny Sunanda.

Zaczęła ustawiać się kolejka. Najpierw rodzina, potem znajomi, sąsiedzi... Każdy podchodził do młodych, gratulował im, a potem fotograf stojący pod sceną robił zdjęcie. I tak po kolei... Wtedy dopiero okazało się ile ludzi pojawiło się na imprezie... Kolejka stała na całej długości, od sceny aż do wejścia i wcale nie traciła na długości. Para młoda zrobiła tylko krótką przerwę na otwarcie bufetu – poza nią dzielnie stali i przyjmowali gratulacje. Dołączyliśmy do kolejki i kiedy nadszedł nasz czas, wręczyliśmy prezent, czekoladki i złożyliśmy życzenia w imieniu całej firmy. Pan młody był bardzo szczęśliwy, że jego szef i koledzy z pracy tak licznie przyszli mu pogratulować. Szczęśliwa byłą również jego żona i rodzice. Ogólnie wszyscy byli bardzo szczęśliwi i w tak radosnym nastroju stanęliśmy do wspólnego zdjęcia.

Wreszcie można było coś zjeść. Bufet podzielony był na trzy części: w pierwszej serwowano dania wegetariańskie, w drugiej mięsne a w trzeciej deser. Obowiązywała samoobsługa i każdy ustawiał się zgodnie ze swoimi przekonaniami żywieniowymi. W sekcji non-veg do wyboru były trzy tradycyjne indyjskie dania: jedno na bazie kurczaka, drugie jagnięciny, czyli po prostu kozy, oraz trzecie wołowiny. To nie był ślub hinduski tylko katolicki – zresztą każdy mógł zjeść to, na co mu pozwalają jego przekonania. Do tego oczywiście dodatki: ryż, placki roti i różne świeże warzywa. W czasie, gdy staliśmy w kolejce, inni goście zajęli nasz stolik. Pozostało nam więc jedzenie z talerzy postawionych na kolanach. To znaczy mi i mojemu Mężowi, bo dla Hindusów jedzenie jedną ręką, tak aby się nie pobrudzić, nie jest niczym wyjątkowym. Są oni w stanie łapać jedzenie przez placek i nawet nie zamoczą sobie palców w sosie. Podziwiam tę sztukę. Jeżeli chodzi o jedzenie, czuję się przy nich jak słoń w składzie porcelany. W niedzielę przynajmniej dostaliśmy łyżki. Moja była ‘lekko’ brudna, lecz starałam się jej nie przyglądać. Zamknęłam oczy przy pierwszym kęsie, a potem już mi bardzo smakowało. Jak zawsze zresztą.

Po daniu głównym poszukaliśmy deseru. Tymczasem para młoda ciągle przyjmowała gratulacje, a kolejka wcale się znacznie nie zmniejszała... Na deser można było dostać Kulfi, czyli bardzo mocno zmrożone rożki z mleka i śmietany oraz lokalnych przypraw. Coś na kształt naszych lodów, tylko lekko solone. Przepyszne, w smaku lekko krówkowe. W tym momencie też przemknęła mi myśl, że może nie jest to najlepszy pomysł, ale szybko ją odgoniłam. Przecież zamrożenie żywności teoretycznie zabija bakterie...

Rożki Kulfi. Zdjęcie z mojej pierwszej indyjskiej książki kulinarnej
"Best of indian cooking". Na weselu wyglądało bardzo podobnie.

Po jedzeniu popatrzyliśmy wszyscy na siebie i stwierdziliśmy, że czas na nas. O 22:00 najedzeni pożegnaliśmy się i każdy udał się w swoją stronę. Para młoda nadal przyjmowała życzenia. Gdy skończą – zjedzą i też pójdą do domu...

Na treningu inter-kulturowym, trener opowiadał nam, że w Indiach istnieje odwrócona kolejność przyjęć. Kiedy wystosuje się zaproszenie na 19:00, to należy oczekiwać, że goście stopniowo, w ciągu kilku godzin pojawią się w planowanym składzie. W tym czasie zostaną podane przekąski i napoje oraz toczyć się będzie życie towarzyskie. Podanie głównego posiłku jest sygnałem do zakończenia imprezy. Nie sądziłam jednak, że doświadczę tego tak dosłownie. Bardzo praktyczne – jasny komunikat.


Do domu wróciliśmy bezpiecznie, choć wytrzęsieni dwugodzinną jazdą po indyjskich, nierównych drogach. Jak do tej pory sraczki, ani malarii, nie stwierdzono!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Sobotni spacer cz. 2

Zaraz obok świątyni Sai Baby znajduje się kaplica Ganeshy, boga-słonia. Jest on patronem uczonych i nauki oraz opiekunem ksiąg. Uznawany jest także za boga obfitości i dobrobytu. Posiada cechy słonia, czyli mądrość i siłę. Ma cztery ręce i wielki brzuch – symbol dobrobytu, a jego skóra jest złota, czerwona lub niebieska. Ganesha jest jednym z najpopularniejszych bóstw w Indiach. Jego wyznawcą jest np. nasz kierowca, Krishna. Przed świątynią wiszą dzwonki i każdy, kto wchodzi do niej się pomodlić, uderza w nie. Wszyscy inni - przechodnie, kierowcy, kiedy słyszą ten dźwięk, wykonują tajemniczy znak ręką.

Świątynia ku czci Ganeshy
Idąc dalej trafiliśmy w uliczkę targową, a tam na lokalny sklep mięsny. Kurczaki w klatkach oczekiwały na swoją kolej, a sprzedawca na życzenie klienta, zabijał wybranego ptaka, potem czyścił i kroił. Czasami, takie stoiska są jeszcze wzbogacone o kącik gastronomiczny z kuchenką gazową, na której przygotowywane są na bieżąco potrawy.

Sprzedawca drobiu na rynku w Khar West
Na ryneczku spotkaliśmy też dostawców butli gazowych. 
Dostawca butli gazowych
W Indiach gotowanie odbywa się tradycyjnie na ogniu. Bardzo niewiele budynków ma
 doprowadzone instalacje gazowe. Każda rodzina ma numer telefonu do dostawcy,
 który instaluje nową butlę i zabiera starą
Oficjalna stopa bezrobocia w Indiach wynosi 5,2%. Jak to jest możliwe?
Kiedy wchodzi się do sklepu, ilość ekspedientów jest niewyobrażalna – czasami nie jesteś w stanie wjechać wózkiem w alejkę zakupową, bo tyle jest tam osób z obsługi. Na pewno jakiś pracownik sklepu będzie bardzo chciał nosić za tobą koszyk. Drugi pomoże odnaleźć produkty na półkach. Inni będą siedzieć na stołeczkach i układać albo dokładać towary. Będziesz się o nich dosłowienie potykać. Jeżeli jednak zapytasz o coś, na przykład o różnicę między jednym produktem a drugim, najczęściej padnie następująca odpowiedź: ten kosztuje tyle, a ten tyle. Na prośbę o pokazanie bluzki w tym samym fasonie tylko w innym kolorze, sprzedawca wyciągnie wszystko co ma w danym rozmiarze. Poza tym trudno się z nimi dogadać – choć angielski jest tu językiem urzędowym, Hindusi mówią z bardzo specyficznym akcentem. Zakupy w Indiach do nie jest prosta rzecz – wymaga dużo czasu i cierpliwości.

W Indiach kwitnie własna inicjatywa i drobna przedsiębiorczość. Na każdym rogu stoją uliczni sprzedawcy. Najczęściej mają do zaoferowania owoce i warzywa. Towar zazwyczaj wyeksponowany jest na czterokołowych wózkach, które rano przeciągane są do punktu, w którym odbywa się sprzedaż, a wieczorem z powrotem, do domu. Zazwyczaj jeden sprzedawca ma w ofercie jeden towar – cały wózek ananasów, kokosów, pomarańczy, bananów, czosnku czy ziemniaków. Także na ulicy, kiedy samochody zatrzymują się na czerwonym świetle, sprzedawcy pukają do okien, próbując sprzedać kolorowe piłki dziecięce, latawce albo wiatraki. Ogólnie rzeczy kompletnie niepotrzebne. Ostatnio, w związku ze zbliżającymi się świętami, pojawili się też ludzie z czapkami św. Mikołaja i rogami reniferów.

Nie widziałam jeszcze nigdzie tylu interesujących profesji ulicznych: dentysta, czyściciel butów, czyściciel uszu, sprzedawca soku z trzciny cukrowej, uliczny maszynopisarz, który siedzi pod urzędem z maszyną do pisania i spisuje to, co sobie ludzie zażyczą... Można by wymieniać w nieskończoność. Jestem pewna, że na tej płaszczyźnie, Indie nie raz mnie jeszcze zadziwią.

Uliczni sprzedawcy owoców

Doszliśmy aż na promenadę nad Morzem Arabskim, która ciągnie się w znacznej części przez dzielnicę Bandra West. Bandra jest miejscem bardzo nowoczesnym, jak na Indie uporządkowanym i czystym. Mieszkania są relatywnie drogie i osiedla się tu wielu obcokrajowców oraz bogatych Hindusów. Niczym nadzwyczajnym jest spotkanie miejscowej dziewczyny w szortach i bluzce na ramiączkach. Promenada jest zadbana i wiele osób przychodzi na nią odpocząć, pospacerować czy poćwiczyć. Jest to też bardzo popularne miejsce spotkań zakochanych. W kulturze indyjskiej nie jest mile widziane publiczne okazywanie uczuć, ale w takim miejscu mogą liczyć na to, że nikt nie zwróci na nich uwagi. Siedzą trzymając się za ręce, najczęściej tyłem do przechodzących.

Promenada zaczyna się w dzielnicy Khar West – znacznie biedniejszej, ale jeszcze bezpiecznej. Spacerujących wita odurzający smród suszony ogonków od krewetek. Leżą one w specjalnych zagrodach, od czasu do czasu przewracane na drugą stronę miotełkami i śmierdzą – myślę, że jest w tym jakiś głębszy cel, ale jeszcze go nie odnalazłam.

Na promenadę trafiliśmy w czasie odpływu. Teren był dokładnie przeszukiwany przez drapieżne ptaki, psy i ludzi. Kamienie odsłonięte przez wodę utworzyły również coś w rodzaju molo i wiele osób po nich po prostu spacerowało. 

Początek promenady w Khar West - widok na przeciwną stronę ulicy.
Rząd małych sklepików - zazwyczaj również domy, gdzie mieszkają rodziny sprzedawców.
Zagroda suszących się ogonków od krewetek. Na środku martwy ptak.
Kto nie poczuł własnymi nozdrzami, ten nie rozumie dramatyzmu sytuacji.
Promenada nad Morzem Arabskim w trakcie odpływu
Ptaki krążące nad odsłoniętym lądem
Kamienie odsłonięte przez wodę są przeszukiwane przez ludzi, psy i ptaki
Zbieracz - w tle apartamentowce Bandry
Promenada w Bandrze
Element kampanii społecznej - w temacie posta o toaletach publicznych.
To co prywatne, pozostaw prywatnym. To co publiczne, pozostaw publicznym.
Czyli w tłumaczeniu dosłownym - korzystaj z toalet publicznych, a nie ulicy.

Bezdomny pies na promenadzie w Bandrze, W Mumbaju jest wiele bezdomnych psów.
Dlatego też przez przyjazdem zalecane jest szczepienie przeciwko wściekliźnie.
Psy wydają się  jednak być dość neutralnie nastawione. Zazwyczaj śpią i ignorują otoczenie.
W takiej temperaturze zresztą wcale im się nie dziwię...
Bandra - bezdomny pies pilnuje ulicy
Krajobraz w czasie odpływu. Na dalszym planie łodzie rybackie.
Łodzie rybackie a na pierwszym planie pan rozkładający mokre pranie.
Suszenie prania nad Morzem Arabskim. W to, że będzie suche, wierzę.
W to, że czyste - raczej nie.
Molo z kamieni
Łódź i sieci rybackie
Chłopcy grający w piłkę na promenadzie
Po spacerze głodni wróciliśmy rikszą do domu i zamówiliśmy hinduskie jedzenie... Dzień można zaliczyć do bardzo udanych!

sobota, 13 grudnia 2014

Sobotni spacer cz. 1

W sobotę wybraliśmy się na spacer z aparatem. Kiedy wyszliśmy z budynku okazało się, że w holu i na zewnątrz pojawiły się ozdoby świąteczne. 
Mała rzecz a tyle radości!









Po drodze, w dzielnicy Khar West, natknęliśmy się na uroczystości na cześć Sai Baby z Shirdi. Wyznawcy, ubrani w niebieskie koszulki z jego podobizną, byli równie zainteresowani nami, co my nimi. Zaprosili nas, abyśmy obejrzeli niesioną kaplicę i wyjaśnili, że czczą Sai Babę poprzez powolny pochód, ponieważ on sam chodził powoli. Tłum tańczył i panowała ogólnie radosna atmosfera. Procesja odbywała się jedną z głównych ulic dzielnicy, poruszała w żółwim tempie i blokowała całkowicie ruch. Nikomu to nie przeszkadzało. Zaproponowano nam, abyśmy dołączyli do wyznawców, ale podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Z tym również nikt nie miał problemu.

Ci radośni ludzie rozbudzili naszą ciekawość i po powrocie chcieliśmy się nieco dowiedzieć. Niniejszym dzielę się z nowo-nabytą wiedzą. Sai Baba był XIX-wiecznym ascetą i nauczycielem duchowym, który łączył elementy zarówno hinduizmu jak i islamu, oraz nakazywał przestrzegać moralności, pomagać innym i traktować wszystkich z miłością. 

Dla zainteresownych: http://pl.wikipedia.org/wiki/Shirdi_Sai_Baba

Świątynia Sai Baby w Mumbaju. Na bocznej ścianie wizerunek ascety.
Wnętrze świątyni Sai Baby
Pochód ku czci Sai Baby
Wyznawcy z kapliczką

Wyznawcy oddają cześć Sai Babie m.in. poprzez ofiarowanie kwiatów,
żywności i owoców, palenie kadzideł, rytualne obmywanie posągów,
śpiewanie i czczenie jego stóp

Cdn.


piątek, 12 grudnia 2014

Rejestracja w FRRO

Budynek FRRO w Mumbaju. Zdjęcie za: GOANEWS DESK, PANAJI 09 MAY 2013. W urzędzie i przed nim zdjęć nie odważyłam się zrobić, zresztą jest to zabronione. Podejrzewam, że gdybym wyciągnęła moją lufę, pan strażnik wyciągnąłby kałasza...


Doczekaliśmy się wczoraj rejestracji w FRRO. Bardzo nam na niej zależało! 

Obowiązkiem cudzoziemca, posiadającego długoterminową wizę wielokrotnego wjazdu, czyli taką jak nasza, jest zameldowanie się w Urzędzie ds. Cudzoziemców (FRRO - Foreigner Regional Registration Offices). Na rejestrację wyznaczony jest termin 14 dni od przyjazdu – więc ostatecznie mieliśmy nawet jeden dzień rezerwy. Z pomocą specjalnego pośrednika i firmy Męża udało się, choć powoli już zaczynaliśmy się obawiać. A jakie było ryzyko? Za stroną polskiego MSZ: „Cudzoziemcy, którzy nie dokonali meldunku są przy próbie wyjazdu z Indii zawracani z granicy, celem wywiązania się z nałożonego obowiązku.” Pożar ugaszony. Mamo! Tato! Teraz już na pewno przyjeżdżamy na święta do Polski!

Zaczęliśmy się stresować na początku tego tygodnia, bo sprawa się przeciągała. Pierwszy termin w urzędzie mieliśmy umówiony zaraz na wtorek po przylocie. Potem były kolejne. Wszystkie musieliśmy anulować, bo zawsze brakowało jakiegoś dokumentu, zawsze trzeba było coś poprawiać. Jeszcze w środę, w ostatniej chwili Mąż zbierał w pracy oryginały potrzebnych dokumentów.

Rano pojechaliśmy do FRRO i spotkaliśmy się z przedstawicielem pośrednika, który pokrótce opowiedział nam, czego możemy się spodziewać. Dostaliśmy od niego butelkę wody i życzenia pomyślnego załatwiania sprawy. Przeszliśmy standardowo przez bramkę wykrywającą metale, minęliśmy pana z kałaszem i podpisaliśmy odbiór wejściówek. Urząd mieści się na trzech piętrach, z których pierwsze przeznaczone jest tylko dla obywateli Pakistanu i Bangladeszu, którzy obowiązek meldunkowy muszą wypełnić w ciągu 24 godzin od przybycia. My wspięliśmy się schodami na trzecie piętro, wydzielone dla pozostałych obcokrajowców. W bocznym, długim korytarzu, czekali już ludzie w kolejce. Dla wygody petentów ustawiono wzdłuż ściany, na całej jej długości, około 30 krzeseł, jedno za drugim. Kiedy ktoś z początku kolejki był wzywany do urzędnika, wszyscy pozostali przesiadali się płynnie o jedno krzesełko do przodu. Taka zabawa w gorące krzesło. Jest to wbrew pozorom dobrze przemyślana strategia, bo tym sposobem krzesła pozostają względnie czyste, codziennie wycierane przez setki pup. Czyste pomimo unoszącego się pyłu i kurzu oraz brudzących gołębi, które wlatują odważnie przez otwarte okna. Nawet jedno gniazdo widziałam. W naszym korytarzyku zainstalowane było też urządzenie do mierzenia czasu pracy urzędników. Rozlatujący się cud techniki, który rozpoznawał pracownika poprzez rejestrację linii papilarnych.

Ten, kto dostał się już przed oblicze urzędnika, mógł wreszcie przedstawić swoje papiery. Tylko ci z kompletem ważnych dokumentów dostąpili zaszczytu otrzymania numerka, który uprawniał do udania się do kolejnej poczekalni i spotkania się z kolejnym urzędnikiem. Nie udało się to pewnemu mnichowi z Tybetu, którego wiza była przeterminowana i nie miał ze sobą wypełnionego formularza. Kazano mu opuścić urząd. My szczęśliwie przeszliśmy wstępną weryfikację i czekaliśmy na naszą kolej.

Druga poczekalnia nie była już tak ciekawa. W rogu sali stało biurko, przy którym ci, którzy przyszli bez własnej teczki, mogli ją kupić. Bez papierowej teczki nie było się przyjmowanym przez drugiego urzędnika. Poza tym rzędy krzesełek, wentylatory i wiatraki oraz tłum ludzi różnych narodowości – nic nadzwyczajnego. Spotkanie z panią urzędnik też przebiegło sympatycznie i bez żadnych problemów. Pomijając fakt, że byliśmy kilkakrotnie wzywani naprzemiennie, po raz kolejny robiono nam zdjęcia oraz pytano o informacje, które podawaliśmy wcześniej dziesiątki razy, można by powiedzieć, że rejestracja przebiegła nawet sprawnie. No i zapomniałam wspomnieć, że cały proces trwał ponad 3 godziny.


I jeszcze pokój dumnie zwany Restroom’em damskim... Dla Hindusów bardzo ważne jest pojęcie czystości. Nie używają papieru toaletowego – uważają, że to niehigieniczne. W każdej toalecie, zaraz obok spłuczki, zamontowany jest wężyk ze spryskiwaczem przeznaczony do umycia miejsc kluczowych. I tak to się rzeczywiście za każdym razem odbywa, lewą ręką. Dlatego też, do jedzenia używa się wyłącznie prawej ręki, a jedzenie lewą uważane jest za niekulturalne. Jednak pojęcie czystości w mentalności Hindusów ogranicza się do własnego ciała, ewentualnie domu –  a na pewno już nie do przestrzeni publicznej. I tym oto sposobem, podłogi i ściany są zazwyczaj kompletnie opryskane wodą. Poza tym, w Indiach mieszka 1,2 mld ludzi, z czego większość jest słabo wykształcona i zamieszkuje tereny wiejskie, bądź przeprowadziła się dopiero ze wsi do miasta. Ubikacja nie jest powszechnie znana i nie każdy wie jak z niej korzystać. Rząd wprowadza różne kampanie mające na celu poprawę warunków sanitarnych, ale przy tak ogromnym zaludnieniu potrzeba dużo czasu na zmiany. Toaleta w urzędzie była czysta, tylko podtopiona - wężyk do spryskiwacza miał pęknięcie i woda lała się pełnym strumieniem. Na szczęście udało mi się wejść i wyjść suchą stopą. Należy pamiętać, że był to urząd dla obcokrajowców, więc i toaleta była bardziej reprezentacyjna – przynajmniej nic w niej nie mieszkało, i nie mam tu na myśli gołębi...

Toalety typu toi toi na ulicy niedaleko naszego mieszkania

POLECAM: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Indie-w-dzien-urodzin-Gandhiego-urzednicy-maja-czyscic-toalety-3208767.html



środa, 10 grudnia 2014

Podsumowanie tygodnia

Dziś mija tydzień, od kiedy przeprowadziliśmy się do naszego mieszkania – czas na odświeżenie kilku tematów.

Po pierwsze, Rio Blanco ma się dobrze. Stoi w porcie w Cagliari na Sardynii. A dlaczego o tym wspominam – ano dlatego, że są tam wszystkie moje bardziej eleganckie ubrania, tymczasem wczoraj otrzymaliśmy dwa zaproszenia. Jedno na ślub w najbliższą niedzielę, a drugie na chrzest w styczniu. Jestem bardzo ciekawa i mam nadzieję, że uda nam się tam wybrać. Na razie jesteśmy w trakcie ustalania, jak tam dojechać, co podarować parze młodej, czy wybierają się tam jeszcze jacyś znajomi Męża i ogólnie co wypada, a co nie. Możliwe, że będę musiała nabyć indyjski strój szybciej niż myślałam.

Po drugie, pociągi, które obserwowałam z okna hotelowego, okazały się być metrem. To wiele wyjaśnia. A już zaczęłam wierzyć, że są rzeczywiście puste i uporządkowane. Teraz, z tarasu mam widok na p r a w d z i w e pociągi.



Po trzecie, pająki były już trzy, małe. Wszystkie nie żyją. Podobno zabicie pająka sprowadza deszcz, ale tu nie muszę się tym przejmować – w Mumbaju sezon monsunowy zaczyna się w czerwcu i kończy we wrześniu. Poza nim nie spadnie nawet kropla deszczu. Zapytałam Saraswati, czy w mieszkaniu jest dużo pająków. Zdziwiona odpowiedziała, że nigdy żadnego nie widziała. Są więc trzy możliwości: mam pecha, halucynacje albo dla Hinduski nic poniżej 10 cm i bez włochatych nóg się nie liczy.

Po czwarte, odwiedził nas orzeł z sąsiedniego balkonu. Nad naszym tarasem, w okolicach godziny 10 rano, kiedy jest jeszcze względnie chłodno, szybowały trzy osobniki. Niemożliwe, pomyślałam, przecież to jastrząb – nie jestem ekspertem, ale przecież między jastrzębiem a orłem jest tak z pół metra różnicy. Stwierdziłam jednak, że nie będę, po tygodniu mieszkania w Indiach, podważała kompetencji miejscowych i trochę na ten temat poszperałam. I dobrze. Okazało się, że orzeł indyjski, zwany także stepowym, nie jest wcale podobny to tego, którego ja znałam. Za Wikipedią: „Nieco mniejszy i jaśniejszy (...), nie ma jasnego podgardla. Upierzenie brązowe, ciemniejsze na skrzydłach i ogonie, jasne na grzbiecie. Ogon poprzecznie prążkowany.” Dla mnie wszystko się zgadza. Jest bardzo płochliwy i niezbyt towarzyski. Siada na klimatyzatorze i cicho popiskuje – jest to dźwięk bardzo inny od tych, wydawanych przez pozostałe ptaki. Od razu wiem, że to on. Co dziwne, nie uciekają przed nim inne ptaki – powiedziałabym wręcz, że go ignorują. Kiedy w zoo w Monachium, na pokazie z ptakami drapieżnymi, podrywał się do lotu orzeł, to wszystkie inne ptaki cichły i się chowały. Pewnie dlatego, że tamten był rzeczywiście ogromny...

Nasze ptaszysko - podejrzewam, że orzeł stepowy



Po piąte, kupiliśmy choinkę. I mamy lampki na tarasie. W sobotę pojechaliśmy do supermarketu. Na wystawie stały cztery modele sztucznych choinek. W sklepie dostępne były dwa z nich. Pan znalazł tylko jeden. Dłużej nie marudziliśmy i zapakowaliśmy naszą wymarzoną choinkę do wózka. Podobnie z ozdobami – wzięliśmy kilka bombek i łańcuchów, względnie pasujących do siebie. Powiedzmy, że z sześciu dostępnych wzorów wybraliśmy dwa. Ozdoby są plastikowe - na szczęście, bo nasza choinka już raz się przewróciła. Lampek były dwa rodzaje. Na opakowaniach nie było nic napisane. Jedne były białe, a drugie kolorowe. Z każdego rodzaju wzięliśmy po trzy sztuki. W domu okazało się, że i tak wszystkie świecą przeraźliwie wszystkimi barwami tęczy – przynajmniej nie grają melodyjki. I co najważniejsze – działają.

Świąteczny balkon naszych sąsiadów

Wesołych Świąt za granicą

 Przy wybieraniu choinki i ozdób zaczepiło nas dwóch małych, hinduskich chłopców i z przejęciem zapytało ślicznym angielskim: Czy wy jesteście z zagranicy? Czy wy obchodzicie Boże Narodzenie? To życzymy wam Wesołych Świąt! Po krótkiej i bardzo sympatycznej rozmowie, poszliśmy dalej robić zakupy. Rozdzieliliśmy się przynosząc do koszyka różne produkty. Ja przeszukiwałam stoisko ze środkami czystości i kosmetykami. Co chwila nie mogłam czegoś znaleźć. I zawsze, kiedy tylko na mojej twarzy malowało się zagubienie, podchodziła do mnie bardzo miła pani i mi pomagała. Raz, drugi, trzeci... – i tym sposobem udało mi się wyczerpać moją listę zakupową. Kiedy byłam już gotowa i chciałam dołożyć moje zakupy do pozostałych, okazało się, że nigdzie nie ma ani koszyka, ani mojego Męża. I tu po raz kolejny musiało się na mojej twarzy namalować zagubienie, bo pani natychmiast podeszła i zapytała, jak mi może pomóc. Odpowiedziałam, że dziękuję bardzo, zakupy już skończyłam, szukam jeszcze tylko mojego męża. Na co usłyszałam – nie ma problemu, poszedł w lewo i skręcił w prawo, w trzecią alejkę, proszę tam go poszukać. Podziękowałam, poszłam i znalazłam. Śmiechem wybuchnęłam dopiero jak go zobaczyłam we wskazanym miejscu, miła pani już tego nie widziała. Mąż też był bardzo wesoły, kiedy tę historię usłyszał. Chyba po prostu wyróżniamy się w tłumie...


Last but not least - przeszłam sama na drugą stronę ulicy. I co może być trudnego w przejściu przez ulicę? Czasami to wyzwanie.

Skrzyżowanie niedaleko naszego domu - godziny szczytu


wtorek, 9 grudnia 2014

Pierwszy dzień w mieszkaniu

W poprzedni wtorek udało nam się przeprowadzić do naszego mieszkania. Od rana przypuszczaliśmy, że wreszcie dostaniemy klucze. Mąż napisał mi o 10 rano SMS’a – pakuj nas, zaraz będę. Tak też zrobiłam i godzinę później, byliśmy już w drodze. Kierowcy, nas i naszych walizek nie udało się upchnąć na raz. Jest tu co prawda powszechna praktyka przewożenia bagażu na dachu pojazdu, ale jakoś nie chcieliśmy próbować.

Powiedziano nam, że do mieszkania można się jak najbardziej wprowadzać, ale jest jeszcze kilka rzeczy do poprawienia. Całą drogę się zastanawialiśmy, czy ten ktoś miał na myśli standardy ogólnie przyjęte czy indyjskie? Na miejscu okazało się, że są to rzeczywiście drobiazgi i mieszkamy już w Lewis Villa w Mumbaju.

Mieszkanie jest super. Wieczorem, przy otwartych oknach robi się przyjemny przeciąg. Białe kamienne podłogi super chłodzą stopy. No i taras, wielki, z fantastycznym widokiem, z którego wieczorem widać mnóstwo gwiazd. Marzy mi się wypicie na nim dobrej kawy – jak tylko będę miała w czym ją zaparzyć, na pewno to zrobię. Niektórzy sąsiedzi mają na balkonach rozciągnięte lampki bożonarodzeniowe. Pięknie to wygląda, kiedy nad miastem zapada zmierzch. Słychać u nas codzienne nawoływania muezina, ciągłe trąbienie ulicy, szelest mioteł, którymi rano ludzie zamiatają ulice i podwórka. Rano i wieczorem w kuchni kumulują się zapachy kuchni indyjskiej - jak ja bym chciała umieć tak gotować.

Widok z tarasu - zachód
Widok z tarasu - północ 
Widok z tarasu - południowy-wschód. Bocznica kolejowa i slumsy.
Jeszcze tego samego dnia, zmuszona potrzebą kupienia wody i czegoś do jedzenia, udałam się na mój pierwszy samotny spacer. Mały sklepik, położony dosłownie za rogiem, ale jakie emocje. Wychodząc na ulice, zwłaszcza sama, staram się zarzucać na ramiona szal – w Europie myślałam, że przewiewny. Pierwsze nabyte doświadczenie – jeżeli chcesz się poruszać sprawnie i bezpiecznie, japonki, klapki i sandałki zostaw na inną okazję. Przemieszczanie się wymaga ogromnej koncentracji. Chodniki są potwornie dziurawe i pofalowane. Normą są wystające korzenie, odsłonięte studzienki kanalizacyjne czy wiszące kable. Do tego ludzie – pełno ludzi, którzy coś sprzedają, chodzą we wszystkich kierunkach, siedzą czy śpią. No i ruch lewostronny, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. No ale chodnik jest tu zazwyczaj i tak luksusem. Ludzie poruszają się najczęściej skrajem drogi, wyprzedzani, wymijani, omijani ze wszystkich stron. Podobno jestem wielozadaniowa, więc równoczesne oddychanie i rozglądanie się dookoła powinno się udać, pod warunkiem, że nie będę się musiała zastanawiać, czy mi but nie spadnie z nogi. Jutro może odważę się przejść na drugą stronę ulicy.

Po powrocie przywitały mnie papugi. Mieszkają w okolicznych drzewach, przesiadują na kablach elektrycznych i poręczach balkonów, są zielone i bardzo głośne. Czasami uciekają przed innymi ptakami, dużymi i czarnymi. Saraswati, pani, która u nas sprząta, przyniosła mi wielki pistolet na wodę. Nie powiem, zdziwiłam się! Po dłuższej rozmowie okazało się, że to właśnie broń na te czarne ptaki. I jak chcę, to ona mi pokaże jak tego używać, i jak mi taki potwór na balkonie usiądzie, to ja mogę do niego wodą postrzelać. Przydatna umiejętność. A na balkon w budynku naprzeciwko, przylatuje podobno orzeł. Już się nie mogę doczekać.









Mam też za sobą pierwsze spotkanie z pająkiem. Był mały i czarny. Nie wiem, kto był szybszy, ja czy on, ale ja byłam na pewno głośniejsza. Kiedy już zebrałam się na odwagę, popełniłam morderstwo za pomocą kapcia. Zwłoki zostawiłam Mężowi na dowód, że pająk był i na wypadek, gdyby chciał identyfikować gatunek. Z możliwości nie skorzystał. Mam tylko nadzieję, że pająk przyjechał do nas razem z bagażami i w mieszkaniu więcej takich niespodzianek nie ma.


Chyba pójdę na taras postrzelać do ptaków...