W piątek, 2 października przypadało kolejne święto narodowe – Gandhi
Jayanti, dzień narodzin ojca narodu indyjskiego, Gandhiego. Wykorzystując długi
weekend, wybraliśmy się do Varanasi.
Już w Mumbaju przypomnieliśmy sobie, że ciągle jesteśmy w Indiach, w kraju
magii i absurdów. Na lotnisku wprowadzono mianowicie nową procedurę
bezpieczeństwa. Do tej pory w czasie kontroli osobistej każda sztuka bagażu
podręcznego, po prześwietleniu, musiała zostać ostemplowana na znak tego, że
została sprawdzona. Pięć metrów dalej, stał zazwyczaj strażnik, który patrzył
czy stempel został przybity. W momencie kontroli kart pokładowych, przed wejściem
do busika, czynność była jeszcze raz powtarzana w takiej samej formie. I do
tego momentu nic się nie zmieniło. Dodatkowa procedura bezpieczeństwa polega na
tym, że przed wejściem na schodki prowadzące na pokład samolotu, postawiono
kolejnego pana, który ma za zadanie kontrolować te nieszczęsne stempelki na
bagażu podręcznym po raz kolejny. Dokładnie tak! Na płycie lotniska, w pełnym
słońcu, przy temperaturze 36 stopni i ryczących silnikach samolotów, ustawia
się kolejka pasażerów, pokazująca stempelki. I wszystko jestem w stanie
zrozumieć! Wszak bezpieczeństwo w Indiach jest zawsze najważniejsze! Do tego
kilka dodatkowych osób ma pracę! Tylko jedna rzecz mnie zadziwia. Jak możliwe
jest, że na płycie lotniska, przy trzeciej kontroli tego samego, czterech
pasażerów przed nami, nie miało tej pieczątki?! A byliśmy jednymi z pierwszych,
którzy weszli na pokład...
Drugim absurdem tego wyjazdu był hotel. Po raz pierwszy byliśmy w typowym
indyjskim hotelu, gdzie właściciel o wyglądzie podstarzałego mafioso, siedział
w recepcji, przyjmował pieniądze (tylko w gotówce!) i na świstku papieru
bazgrał rachunki. Hotel był przepłacony co najmniej czterokrotnie, ale
wszystkie braki rekompensował widok z okna na Ganges. Pierwszego dnia hotel
spóźnił się ze śniadaniem, które było serwowane planowo o 7.30, o ponad godzinę
(hotel miał restaurację, ale nie było w niej stolików i posiłki były roznoszone
po pokojach). Czekaliśmy głodni i źli, bo akurat tego dnia byliśmy na porannym
rejsie po Gangesie, na który musieliśmy wstać o 4.20. Aby się zrehabilitować,
drugiego dnia, zadzwoniono do nas z recepcji już o 5.50, aby zapytać czy do
śniadania chcemy kawę czy herbatę. Wybudzeni ze snu potrzebowaliśmy chwili, aby
ocenić sytuację i zrozumieć co się dzieje. W pierwszej chwili byliśmy pewni, że
właśnie nas budzą, bo zaspaliśmy na lot powrotny do Mumbaju. Cała sytuacja
miała swoją pozytywną stronę – dane nam było obejrzeć jeszcze jeden wschód
słońca nad Gangesem. W hotelu dowiedziałam się również, jaka jest moja reakcja
na mysz biegającą po podłodze. Była niestety bardzo kobieca i zupełnie inna niż
się spodziewałam. W pokoju, oprócz myszy, mieliśmy również telewizor. Niestety
nie dało się go włączyć, bo na cały hotel przysługiwał jeden dekoder, a panie z
pokoju obok poprosiły o niego pierwsze...
A teraz przejdźmy już do samego Varanasi... Dawny Benares, dla hindusów
najświętsze z siedmiu świętych miast. Znane jest również jako Kashi, co można
przetłumaczyć jako „miasto światła”. Obecna nazwa pochodzi od położenia miasta
pomiędzy dwoma rzekami wpływającymi do Gangesu, Varuną i Asi. Jest to jedna z
najdłużej bez przerwy zamieszkanych osad na świecie – jej historia sięga ponad
3000 lat. Właściwie niewiarygodne, ale w Varanasi nie ma praktycznie nic do
zwiedzania! Miejsce, podobno założone przez samego Shivę, kiedyś miasto światła
i tysiąca świątyń, zostało wielokrotnie zniszczone przez najazdy muzułmańskie.
Obecnie trudno znaleźć tu zabytki starsze niż 200 lat, a główna świątynia
Shivy, Złota Świątynia (Golden Temple), udostępniona jest tylko dla
wyznawców.
Stare miasto rozciąga się nad brzegiem Gangesu - na odcinku pomiędzy dwoma
rzekami, a na całej długości, do powierzchni wody prowadzą kamienne schody – ghaty. Od głównej ulicy do nadbrzeża Gangesu wiedzie natomiast labirynt uliczek
zwanych galis, zbyt wąskich aby zmieścił się w nich samochód, a czasami nawet
aby piesi mogli się wyminąć bez ocierania ramionami. Nie przeszkadza to wcale
Hindusom poruszać się po tym labiryncie na motocyklach i rowerach, choć w
niektórych przesmykach przejazd po schodach wymaga zmniejszenia prędkości. Do
tego należy wyobrazić sobie tłum ludzi i wszechobecnie snujące się krowy oraz
święte produkty przemiany materii tychże krów. Czasami musiałam naprawdę długo
się zastanawiać, gdzie stopę postawić... Bardzo łatwo się tam zgubić i potem
odnaleźć, bo ostatecznie i tak trafia się nad ghaty nad Gangesem. Varanasi nie
jest na pewno dla każdego! Nawet Hindusa! Przez tych nowocześniejszych,
traktowane jest jako zagłębie syfu i zabobonu. Nadgryzione zębem czasu i wyblakłe,
chaotyczne, brudne i śmierdzące...
Varanasi to serce hinduizmu, a jego świętość bierze się z położenia nad
Gangesem. W hinduizmie śmierć jest czymś naturalnym, kolejnym etapem
życia. Sansara jest
cyklem odrodzeń. W swej istocie przypomina buddyjski cykl reinkarnacji, z tą
różnicą, że reinkarnacji dostępują tylko wybrani, ci którzy na nią zasłużyli.
Sansarze podlega natomiast każda istota żywa i w tym kontekście jest ona raczej
przykrym nieuniknionym ciągiem dalszym niż zaszczytem. Karma natomiast, to waga
naszych czynów. Jeżeli przeżyliśmy nasze życie dobrze, zostanie nam to
wynagrodzone i następne wcielenie będzie lepsze, na przykład w wyższej kaście.
Jeżeli natomiast złe uczynki przeważą szalę, to cofniemy się do gorszego
wcielenia. Do Varanasi ciągną ludzie aby umrzeć! Według wierzeń,
śmierć pomiędzy Varuną a Asi pozwala uwolnić się od powtórnych narodzin w
ramach sansary i dostąpić mokszy (zakończyć ostatecznie cykl odrodzeń).
Varanasi zawsze było w czołówce miejsc, które chcieliśmy zobaczyć w Indiach.
Spodziewaliśmy się widoku przytłaczającego. W końcu jak inaczej można sobie
wyobrażać czekanie na śmierć?! Spodziewaliśmy się widoków drastycznych – stosów
pogrzebowych, niedopalonych i rozmoczonych zwłok w Ganesie, smrodu palonych
ciał i brudu ulic... Wróciliśmy wyciszeni i spokojni. Varanasi to najbardziej
niesamowite miejsce, w którym byłam! Piękne, magiczne i mistyczne do tego
stopnia, że aż trudno uwierzyć, że prawdziwe... Bardzo łatwo się tam zapomnieć
i ulec wrażeniu, że jest to tylko spektakl, a nie prawdziwe życie...