wtorek, 24 lutego 2015

Sobotni bogowie

Na początek krótka informacja. Dochodzą do mnie wieści, że niektórzy chcieliby komentować bloga, ale coś nie działa. Sprawdziłam więc i można zamieszczać komentarze, wybierając opcję „anonimowy”. Dla tych, którzy anonimowi pozostać nie chcą, proponuję się podpisać, na przykład mama jako mama, teściowa jako teściowa, siostra jako siostra itd. Myślę, że rozpoznam. Bardziej skomplikowane podpisy w formie spersonalizowanych zagadek również bardzo mile widziane...

A teraz treść właściwa i ostrzegam, będzie bluźnierczo...

W następny weekend wybieramy się do Chennai, czyli dawnego Madrasu. W okolicach miasta znajduje się kilka pięknych świątyń, więc postanowiliśmy wykorzystać sobotę i spróbować najpierw w lokalnych miejscach kultu, tak abyśmy w Chennai mieli choć trochę doświadczenia w tej materii.

Najpierw pojechaliśmy z Krishną do świątyni poświęconej Mahalaxmi (Mahalaxmi Temple). Zabraliśmy ze sobą wszelkie akcesoria, które wydawały się nam stosowne, nie do końca wiedząc, czego możemy się spodziewać. I tak w plecaku, obok standardowego zestawu fotograficznego, znalazły się chusta do ewentualnego zakrycia głowy, butelka wody i trzy pary butów. Oczywiście oprócz tych, które już mieliśmy na nogach! Dla każdego z nas po jednej parze zapasowych, gdyby po wyjściu ze świątyni okazało, się że nasze znalazły nowych właścicieli (wchodząc buty należy zdjąć i pozostawić na zewnątrz) oraz jedne moje, nadmiarowe. Nie mogłam się po prostu zdecydować, których mi będzie najmniej szkoda, jeżeli przepadną! Ubraliśmy się też odpowiednio, w długie spodnie i koszule z rękawem. Do tej pory wspominam naszą wizytę w meczecie w Tunezji, do którego jako głupie dziewczę wybrałam się ubrana w szorty i koszulkę na ramiączkach. Owszem, wpuścili mnie, ale okręconą w trzy koce – jeden na biodrach, drugi na ramionach a trzeci na głowie. Przypominają mi to również bezlitośnie zdjęcia...

Wracając do Indii, co to samej świątyni - to jedna ze starszych w mieście, poświęcona bogini dobrobytu i pomyślności, Mahalaxmi. Historia jej powstania związana jest z budową umocnień linii brzegowej w Mumbaju. Kiedy konstrukcja, jak to się fachowo nazywa, opaski brzegowej, dwa razy się zawaliła, pewnemu hinduskiemu inżynierowi, zaangażowanemu w budowę, przyśniła się figurka bogini leżąca na dnie morza. Rozpoczęto poszukiwania i znaleziono posążek, a budowę umocnień linii brzegowej zakończono bez dalszych perturbacji. Dla uczczenia Mahalaxmi w miejscu zdarzenia wzniesiono świątynię.


Świątynia Mahalaxmi - widok od strony ulicy. 
Widok z lotu ptaka. Zdjęcie ze strony:
http://mumbai.clickindia.com/tourism/mahalaxmitemple.html

Obszar świątyni jest bardzo rozległy. Do schodów, po których wchodzi się do głównego budynku, prowadzi alejka, zastawiona po obu stronach straganami. Można tu nabyć przeróżne dewocjonalia - owoce, kwiaty, słodycze, girlandy aksamitek... Już przed wejściem na schody należy zdjąć buty. Niektórzy wchodzą boso, inni w skarpetach - ja trochę żałowałam, że nie pomyśleliśmy wcześniej i nie zabraliśmy naszych. Jakoś nie mogłam się skupić na własnej duchowości, kiedy przypadkiem wzrok zjeżdżał mi na stopy innych odwiedzających świątynię. Intensywnie planowałam czym ja moje mogę po wszystkim w domu zdezynfekować... Od schodów do głównego ołtarza, obowiązuje, bardzo typowy dla Indii, podział na dwie kolejki, męską i damską. Potem należy przejść przez bramki wykrywające metal i dość pozorną kontrolę. Zwiększone środki bezpieczeństwa obowiązują podobno w większości świątyń i zostały wprowadzone po zamachach w 2008 roku.

We wnętrzu znajdują się wizerunki trzech bogiń: Mahalaxmi, Mahakali i Mahasaraswati. Wszystkie trzy panie noszą kolczyki (w nosie), złote bransolety i perłowe naszyjniki. Ta na środku, trzymająca, kwiat lotusu, to Mahalaxmi. W kaplicy można przekazać kupione wcześniej i przyniesione na tacach ofiary kapłanom, którzy z namaszczeniem ułożą je przed figurkami bogiń. Z tyłu, znajduje się wąski korytarz ze skrzynkami, do których wierni mogą wrzucić monety. Obserwowaliśmy to miejsce chwilę i stwierdziliśmy, że większość osób, zamiast skorzystania ze skrzynek, wpycha monety w tynk, tak aby przykleiły się do ściany.


Dary ustawione przed posążkami trzech bogiń. Kiedy my byliśmy w świątyni tak
to niestety nie wyglądało - tłoczyli się tam po prostu ludzie. Kapłani odbierający
przyniesione na tacach ofiary wyglądali podobnie. Zdjęcie pochodzi z oficjalnej
strony internetowej Mahalaxmi Temple -
http://mahalakshmi-temple.com/gal_mahalashmi.asp

Potem można jeszcze pozwiedzać rozmaite zakątki i zaułki kompleksu oraz zejść do tarasu nad Morzem Arabskim. Nie jest to na pewno strefa sacrum i nienaruszalności, jakiej moglibyśmy się spodziewać, próbując przenieść na tutejszy grunt znane nam wzorce. Święte kapliczki mieszają się z garkuchniami, sklepami, bankomatami, pod nogami plączą się koty i psy... Po wyjściu oboje się zgodziliśmy, że paradoksalnie czuliśmy się w tym chaosie dość swobodnie. Przyjęliśmy zasadę podążania za tłumem i robienia tego, co robią inni ludzie - to była dobra taktyka! I o dziwo, było to jedno z niewielu miejsc, gdzie nikt na nas nie zwracał uwagi...

W Mahalaxmi Temple obowiązuje niestety zakaz robienia zdjęć, a aparaty fotograficzne trzeba zostawić na przechowanie na wejściu, w kanciapie ochrony. Dlatego dysponuję tylko jednym zdjęciem własnej produkcji. Dla zainteresowanych, więcej zdjęć można obejrzeć na oficjalnej stronie świątyni (http://mahalakshmi-temple.com/gal_mahalashmi.asp) albo na Tripadvisorze (http://www.tripadvisor.in/LocationPhotoDirectLink-g304554-d2457515-i37915597-Mahalakshmi_Temple-Mumbai_Bombay_Maharashtra.html).

Po wyjściu ze świątyni musieliśmy zmienić plany na resztę popołudnia. Okazało się, że nasz samochód nie chce odpalić. Trochę poczekaliśmy i udało się ustalić, że w pobliżu jest stacja benzynowa, na której działa warsztat samochodowy. A dyżurny mechanik kończy nawet za 20 minut przerwę obiadową! Najedzony i w dobrym humorze przyszedł i wydedukował, że to pompa paliwowa. Zadzwonił po kolegów i zepchnęli nasz samochód do warsztatu. Sprawny samochód odebraliśmy w poniedziałek! 


W oczekiwaniu na diagnozę...
Pod stacją benzynową, na którą został zepchnięty nasz samochód stał zaprzęg krowi.
A może to był wół? Widok dość niespodziewany na ruchliwej drodze. Zwierzę nieświadome tego,
że jest dla nas atrakcją, spokojnie przeżuwało.




Niespodziewany brak samochodu humorów nam nie zepsuł - potraktowaliśmy zdarzenie jako kolejną przygodę. Zresztą spotkanie takiej krowy wynagrodziło wszystko... Podejrzewaliśmy jednak, że zadziałał tu palec boski. Tylko czyj? Może to była Mahalaxmi, zła, że nie przynieśliśmy jej żadnej ofiary? Może Shiva poczuł się zlekceważony, bo uznał, że to jego świątynię należy odwiedzić jako pierwszą? A może przypomniał o sobie zazdrosny Jahwe z religii, którą próbowano nam wpoić przez większość życia? Któreś bóstwo wkurzyliśmy na pewno. A może nawet wszystkie! No cóż - stwierdziliśmy. Samochód da się naprawić a bogowie muszą sobie sami poradzić ze swoim złym humorem. I poszliśmy do Allaha...

Meczet Haji Ali leży dosłownie kilka kroków od Mahalaxmi Temple. Większość przewodników wymienia go w czołówce miejsc wartych zobaczenia w Mumbaju. I można tam robić zdjęcia!

Haji Ali został zbudowany w 1431 roku. Jest to jednocześnie świątynia muzułmanów i grób Pir Haji Ali Shah Bukhari, który tuż przed pielgrzymką do Mekki zdecydował się porzucić wszelkie radości życia. Legenda głosi, że święty utopił się w miejscu, gdzie został postawiony meczet. Świątynia zbudowana jest z pięknego białego marmuru z Makrany z Rajasthanu, tego samego, z którego wykonane jest Taj Mahal. Podobno w ciągu tygodnia odwiedza ją nawet 80 tysięcy ludzi różnych kast i wyznań. W centralnej świątyni na środku znajduje się grób, przykryty przez czerwone i zielone chaddary, czyli nakrycia nagrobne. Ołtarz wsparty jest na ramie wykonanej z marmuru i srebra oraz ozdobiony motywami wykonanymi z niebieskiego, zielonego i żółtego szkłaBudowla jest pięknie położona, na środku Morza Arabskiego, a można do niej dojść wąską i długą na około pół kilometra groblą. W czasie najwyższego przypływu ścieżka jest zalewana do takiego poziomu, że brodzi się po kostki w wodzie. Po obu stronach zastawiona jest przez stragany i ludzi sprzedających jedzenie oraz wszelakie, zazwyczaj do niczego nie potrzebne, dobra. Pełno jest tam również żebraków i ludzi rozmaicie okaleczonych, proszących o jałmużnę.


Wejście na groblę prowadzącą do meczetu.
Meczet Haji Ali

Meczet nie jest dostępny w porze najwyższego przypływu. My byliśmy tam, kiedy
wody zaczęły już opadać. Na zdjęciu widok w stronę stałego lądu.


Wejście do meczetu
Główna kaplica - pod kopułą znajduje się grób. Jak to w muzułmańskich świątyniach,
obowiązują oddzielne wejścia i pomieszczenia dla kobiet i mężczyzn. Na zdjęciu
skrzydło po lewej przeznaczone jest dla kobiet, po prawej dla mężczyzn. Przed
wejściem należy okryć głowę i zdjąć buty. W świątyni było na pewno więcej hindusów
niż muzułmanów. I zaskoczyło mnie jak wszystko się swobodnie odbywało. Niektóre
kobiety zakrywały głowy tylko chusteczkami do nosa i nikt nie miał z tym problemu...
Tak, mniej więcej, wygląda sam grób z dywanami - zdjęcie ze strony
http://www.mountainsoftravelphotos.com
Kopuła meczetu
Widok na Mumbaj

Widok na Mahalaxmi Temple. Jak wspominałam kompleks ma taras schodzący
do Morza Arabskiego.
Na całej grobli pełno jest zwierząt. I w przeciwieństwie do
Mahalaxmi Temple, gdzie królowały psy i koty, tu dominują
kozy. A takiego pięknego obrazka przyjaźni człowieka
ze zwierzęciem, to chyba jeszcze w Mumbaju nie widziałam.
Całe towarzystwo tak sobie razem spało...

Pod koniec dnia szczęście się do nas uśmiechnęło i udało się nam wrócić do domu wymarzonym Ambassadorem. 




Allaha chyba jakoś specjalnie nie zdenerwowaliśmy. A nawet jeśli! Przecież zostaje jeszcze ciągle Budda...

wtorek, 17 lutego 2015

Sewri Jetty i Castella de Aguada

W weekend walentynkowy dopadło nas przeziębienie. Zdarza się nawet najzdrowszym! Nic poważnego, takie kichanie i smarkanie, ale w upale i hałasie miasta potrafi dać się we znaki. W planach mieliśmy wizytę w parku narodowym i oglądanie tygrysów, ale postanowiliśmy dostosować zamierzenia do naszego samopoczucia i sił. I tak w sobotę odwiedziliśmy Sewri Jetty i Castella de Aguada, a w niedzielę zgłębialiśmy przed telewizorem (z aspiryną) zasady krykieta.

Sewri (należy podobno wymawiać “Shivdi”), dawniej mała wioska, to obecnie jedna z części miasta, położona na wschodniej linii brzegowej cypla South Mumbai. Są to tereny przemysłowe, w dużej części należące do Bombay Port Trust, rządowej organizacji zajmującej się administrowaniem portami. Kwitnie tam również przemysł petrochemiczny. Okolica wydaje się nieszczególnie ciekawa, prawda? Absolutnie się zgadzam! Odludzie, z parkingami dla ciężarówek i drogą aż klejącą się od cieknącej z cystern ropy. Nawet taksówkarz patrzył na nas podejrzliwie, kiedy kierowaliśmy go za pomocą mapy w telefonie w okolice portu. Co więc nas tam zaprowadziło?


Droga prowadząca na cypel w Sewri Jetty
Po obu stronach drogi parkują cysterny. Transportują wodę i ropę z pobliskiej
rafinerii. W samochodach czekają kierowcy. Po parkingu chodzą nieliczni sprzedawcy
z owocami i ręcznikami. Podejrzewam, że dla wielu te samochody stają się drugim
domem. Albo może nawet i pierwszym... A każdy przejeżdżający samochód
powoduje, że na drodze wzbijają się tumany kurzu.
Droga przy Sewri Jetty. Od ropy cieknącej z ciężarówek, nasiąknięte drogi zmieniły kolor
na czarny. Prawie się same wyasfaltowały. A buty aż cmokają przy chodzeniu.  
To zamieszanie w głębi, to stłuczka! Nie cenię wysoko kwalifikacji drogowych indyjskich kierowców, 
ale wypadek na drodze, po której przejeżdża statystycznie jeden samochód na trzy minuty, 
wymaga wybitnych zdolności.
Indyjskie ciężarówki są piękne, bardzo kolorowe i ozdobione...
... nie znaczy to jednak wcale, że pod względem technicznym są specjalnie zadbane .
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą czego się znowu czepiam, podpowiem -
koło zapasowe!
Tak więc co nas przyciągnęło na Sewri Jetty? Flamingi! W okresie od listopada do marca, od lat 90 XX w., co roku, bagna mangrowe Sewri stają się domem dla tysięcy flamingów i innych rzadkich gatunków ptaków migrujących z całego świata. Z sześciu występujących na świecie gatunków flamingów, w Indiach mieszkają dwa i oba można zobaczyć w Sewri: Greater Flamingo (Flaming różowy) i Lesser Flamingo (Flaming mały). Zazwyczaj brodzą one całymi stadami w błocie szukając pożywienia i podchodzą stopniowo do linii brzegu w miarę zbliżania się przypływu.


Flamingi na rozlewiskach Sewri

Zidentyfikowana jako Little Egret, czyli Czapla nadobna. Chroniony ptak migrujący,
odwiedzający Indie w zimie. Żeruje w płytkich wodach, wygrzebując drobne zwierzęta.
Potrafi tak dziennie nawet 20 kilometrów przejść.
Może ktoś pomoże?
Miejsce jest niesamowite! Z jednej strony przyroda, flamingi i lasy mangrowe. A z drugiej rafinerie, rozwijający się agresywnie przemysł, wraki statków, walające się śmieci... Do tego jeszcze niedawno rozpoczęta budowa mostu, mającego w planach połączenie Sewri z Navi Mumbai. Ten ekosystem raczej nie może już długo trwać. Przeludnienie miasta, zanieczyszczenia, przemysł – wszystko to powoduje, że kwestią czasu jest moment, kiedy flamingi nie będą chciały tu już dłużej przylatywać. Hindusi są tego świadomi. Podejmowane są liczne inicjatywy w celu uratowania Sewri. Mam nadzieję, że się uda! Bardzo cieszę się, że my zdążyliśmy. I będziemy wracać, dopóki będą tam chciały wracać zimą flamingi.
  
Flamingi na tle rafinerii. 
Rozwijający się przemysł wypiera przyrodę.
W Sewri Jetty układane są rury. Na razie przyjeżdżają ciężarówki i leją do nich wodę.
Podejrzewam jednak, że w przyszłości będzie nimi płynęła ropa.
Budowa rurociągu


Te pomarańczowe poduchy na końcu rurociągu powodują prawdopodobnie, że konstrukcja
utrzymuje się na wodzie w czasie przypływu.
Na nabrzeżu pełno jest statków i wraków. Podejrzewam, że ten akurat był domem
dla pracowników.
Kutry rybackie - wszystko wskazuje na to, że przy wyższej wodzie będą w stanie popłynąć.

Te już raczej nigdzie nie popłyną...
Te na pewno...

Przy Sewri Jetty oprócz flamingów spotkaliśmy jeszcze jedno ciekawe zjawisko -
pani siedziała zanurzona do ramion i grzebała w błocie. Przemknęło nam
nawet, aby się zapytać kogoś na brzegu o to, co ona tam właściwie robi. Ale pomysł
porzuciliśmy - i tak nie dogadalibyśmy się po angielsku. Pani ewidentnie czegoś szukała.
Po powrocie do domu, zapytałam o to Saraswati. Powiedziała mi, że czasie odpływu ludzie
szukają w mule wartościowych rzeczy. Tak sobie myślę jednak, że gdyby tam morze
wyrzucało skarby, to byłoby więcej szukających. Może po prostu błota Sewri
mają lecznicze właściwości...

Taksówkarz, który nas przywiózł na miejsce, na pytanie, czy na nas poczeka, tylko się uśmiechnął i szybko odjechał. Tak więc, kiedy stwierdziliśmy, że czas skończyć podglądanie ptaków, spacerkiem po czarnych od ropy drogach, udaliśmy się na poszukiwanie cywilizacji. Na szczęście nie jestem przywiązana do butów, które wtedy założyłam. Nic niebezpiecznego się nie wydarzyło. Ludzie powiedzieli nam w którą stronę należy iść w poszukiwaniu taksówki. Było po prostu inaczej. Nasze dzielnice, Bandra, Khar, Santacruz, do których się przyzwyczailiśmy, to szczyt luksusu w porównaniu do biednych domków na wschodzie Mumbaju. 

Kiedy dotarliśmy na postój taksówek, żaden z taksówkarzy nie chciał nas zabrać na jazdę do Bandra Fort z włączonym taksometrem. Wszyscy proponowali jazdę po z góry ustalonej stawce, oczywiście dwa razy wyższej niż liczona według przejechanych kilometrów. Po prostu spisek cenowy! Kiedy uśmiechnięci prowadziliśmy negocjacje z taksówkarzem, podszedł do nas miejscowy chłopak i zapytał w czym problem. Kiedy mu wyjaśniliśmy o co chodzi, najpierw sam próbował chwilę pertraktować. Potem zatrzymał taksówkarza, który niczego nieświadomy dopiero wjechał na postój, uzgodnił z nim cenę według taksometru i wpakował nas do taksówki, machając na pożegnanie. Pomoc pozwoliła nam zaoszczędzić 200 rupii!

Kolejny punkt dnia, Castella de Aguada (także Bandra Fort), to budowla, którą zostawili po sobie w Mumbaju Portugalczycy. Zbudowali go w 1640 roku, na Land's End (w wolnym tłumaczeniu Koniec Lądu) w Bandrze, aby mieć dobry punkt obserwacyjny na zatokę Mahim, na Morzu Arabskim. Miejsce taktycznie świetnie ulokowane, położone na wzgórzu Mount Mary, za czasów obecności Portugalczyków było wyposażone w działa armatnie, aby chronić pobliskie szlaki morskie. Nazwa Aguado oznacza mniej więcej tyle co „miejsce zaopatrywania w wodę pitną i ma głębokie uzasadnienie - na terenie fortu znajdowało się źródełko, z którego czerpano wodę i zaopatrywano w nią statki handlowe. Od 18 wieku, fort tracił stopniowo na świetności na skutek walk o wpływy w Mumbaju, prowadzonych  pomiędzy Brytyjczykami a Imperium Marathów.

W 2003 roku rozpoczęły się prace konserwacyjne, mające na celu zatrzymanie procesu niszczenia fortu i uczynienie go miejscem atrakcyjnym dla mieszkańców Mumbaju. Plan został w pełni zrealizowany i jest to obecnie, moim zdaniem, jedno z najładniejszych miejsc w mieście. Zbudowano tam park - na zboczu, na różnych poziomach. Alejki są zadbane, obsadzone drzewami oraz kwiatami, i przyjemnie zacienione. Jest tam tak czysto i spokojnie, że można prawie zapomnieć, że jest się ciągle w mieście. Wieczorem można tu podobno oglądać zjawiskowe zachody słońca. A widok na Sea Link zapiera dech o każdej porze dnia...

Pewnie dlatego też, miejsce to szczególnie upodobali sobie zakochani. W walentynkową sobotę nie było ławki, skrawka muru czy trawy, które nie byłyby zajęte przez okazujących sobie czułości ludzi. Czasami, prawdopodobnie dla praktykowania bardziej zaawansowanych czułości, pary okrywały się chustami. W Internecie krążą opinie, zgorszonych i zbulwersowanych tym miejscem ludzi. Pod żadnym pozorem rodzice nie powinni zabierać tam dzieci! Dla nas było to urocze i śmieszne doświadczenie. Urzekł nas zwłaszcza pan strażnik, który za pomocą gwizdka pilnował w parku moralności. I tak się zastanawialiśmy wracając rikszą do domu, skąd taka pruderyjność w kraju Kamasutry? 


W drodze do fortu spotkaliśmy króla indyjskich szos - Ambassadora.
Widok z fortu na wejście do ogrodu
Brama do fortu
Alejka w parku

Zjawiskowy Sea Link - widok z Castella de Aguada



Mam wrażenie, że bezpańskie psy w Indiach mają jakąś magiczną zdolność do
wybierania na miejsce drzemki miejsc z najpiękniejszym widokiem.
W pobliżu Castella de Agueda znajduje się kamieniste zejście do morza, bo plażą raczej trudno to miejsce nazwać. Przyjemne i spokojne, oblegane przez pary okazujące sobie czułości. 


Kamienista plaża w Bandrze, dobra jak każda inna do suszenia prania.

I jeszcze trochę (na pewno czystego!) prania...
Od strony ulicy kamieniste nabrzeże zastawione jest prowizorycznymi domkami.
Nie wolno tam mieszkać. Od czasu do czasu władze miasta przeprowadzają
akcje wysiedleńcze, ale ludzie ciągle wracają. Miejsce jest bardzo niebezpieczne
w porze przypływu.
Skalista plaża pełna jest par.


Jak już kiedyś wspominałam, w Indiach nawet bieda jest kolorowa. Kolejne pranie.
Pikanterii dodaje fakt, że z prawej strony miejsce było najwyraźniej przewidziane
przez miejscowych na toaletę. Fekalia za kamieniami były mało zwierzęce w rozmiarze.
Zabawy w morzu - w tej temperaturze to sama przyjemność
I na koniec ciekawostka. Ten znak na drzwiach to swastyka. 
Jak widać tylko nasza kultura ma z nim problem, w związku z użyciem
go przez pewnego pana, w mało przyjemnych okolicznościach. Za Wikipedią:
"Jest to starożytny znak magiczny, który najprawdopodobniej pochodzi z Indii, gdzie jego nazwa
oznacza „talizman”. Może mieć ramiona zgięte w prawo albo w lewo. Postać "prawoskrętna",
naśladująca kształtem ramion ruch słońca jest talizmanem przynoszącym szczęście.
Ta z ramionami skierowanymi w lewo jest znakiem nocy i magii. W hinduizmie jest uznawana
za symbol Ganapatiego, słoniogłowego bóstwa o ludzkim ciele.
Jest również symbolem religijnym w dźinizmie i buddyzmie."
I jeszcze kilka zdjęć zrobionych z taksówki.

Stolarz przygotowuje ramę do lustra. Piękna dłubanina.
Kolejne pranie, gdzieś po drodze na Sewri Jetty
Widok z drogi wjazdowej na Sea Link. W tle wieżowce, na pierwszym planie
łodzie rybackie.
Widok z drogi wjazdowej na Sea Link. Osiedle slumsów.
Dziewczynka sprzedająca w walentynki balony w kształcie serc.
To zdjęcie dla spostrzegawczych! Jeden z moich ulubionych obrazków z
życia ulicy. Pan i pani na motocyklu. W chaosie ruchu ulicznego miasta.
Pan prowadzi. Pani siedzi z tyłu, elegancko, boczkiem. Na ramieniu
trzyma torebkę. Na kolanach dziecko (dodatkowy łokieć i stopy,
w miejscu, gdzie nikt by się ich nie spodziewał). W wersji ekstremalnej,
wcale nierzadko, liczba dzieci wzrasta, a przy uchu pojawia się
telefon komórkowy...
Pan z taczkami czeka na zielone światło...
Miś z okienka - pies naszych sąsiadów.

Niedziela minęła nam pod znakiem krykieta. Krykiet to podobno sport dżentelmenów. Na bezpośrednią rywalizację i walkę nie ma co liczyć - druga drużyna zaczyna de facto punktować, kiedy pierwsza skończy. Mecze ciągną się godzinami, a my z braku doświadczenia, nie byliśmy w stanie przez większą część rozgrywki stwierdzić kto wygrywa. Dziwne doświadczenie. Ale w sumie wciągnęło nas i byliśmy ciekawi co dalej!

Jak już zdarzyło mi się pewnie kiedyś napomknąć, w Indiach krykiet jest sportem narodowym. W czwartek, 12 lutego w Australii rozpoczęły się mistrzostwa świata w tej dziedzinie. A Hindusi reagują na ten sport, co najmniej tak samo entuzjastycznie, jak Brazylijczycy na mundial. Co więcej Indie bronią w tym roku tytułu sprzed czterech lat. A najważniejsze, co wiedzieć trzeba, to że pierwszy mecz turnieju, Indie rozgrywały w niedzielę z PAKISTANEM! Tak, tym samych, z którym są w stanie wiecznej wojny i z którym nie przegrały żadnego meczu w historii mistrzostw. Starcie oglądali wszyscy, całymi rodzinami. I Indie wygrały! I to w jakim stylu! Ustanawiając dwa nowe rekordy w starciach z Pakistanem: najwyższej różnicy punktów uzyskanych przez drużynę wygraną nad przegraną (76 run’ów) oraz liczby punktów zdobytych przez jednego pałkarza. Po kilku godzinach wszyscy odetchnęli z ulgą, bo wygranie meczu było sprawą honoru i dumy narodowej. Zdarzyło mi się usłyszeć opinie, że pozostałe mecze już się nie liczą! Wygrana z Pakistanem, jest dla Hindusów więcej warta niż zwycięstwo w całym turnieju. Ze szczęścia ludzie tańczyli na ulicach. Samochody też trąbiły, ale nie bardziej niż zwykle...