sobota, 16 maja 2015

Golden Triangle - Agra cz.1

Z Delhi do Agry dostaliśmy się pociągiem, ekspresem o wdzięcznej nazwie Bhopal Shatabdi. W związku z tym, że przemieszczaliśmy się koleją w Indiach po raz pierwszy, postanowiliśmy przede wszystkim zobaczyć, jak to wygląda w praktyce i postawiliśmy na komfort i bezpieczeństwo, decydując się na przejazd pierwszą klasą. Z tego też pewnie względu, podróż nie była szczególnie emocjonująca i pełna niespodzianek. Dwuosobowe fotele, czysto – warunki standardem praktycznie nieodbiegające od zachodnich. Pomijając fakt, że mieliśmy okazję przejechać się najszybszym pociągiem w Indiach, osiągającym maksymalnie prędkość 155 km/h, odważmy się powiedzieć to głośno, było nudnawo. Dobrze, że tylko dwie godziny, bo za oknem też niewiele się działo. W przeciwieństwie do podróży z Agry do Jaipuru, ale o tym już następnym razem...

Pociąg odjeżdżał z Delhi o 6 rano. Jest to jeszcze pora przed wschodem słońca i nie ukrywam, że trochę obawiałam się tego jak będziemy się czuć na dworcu po ciemku. Zresztą podobne odczucia miałabym, gdybym musiała podróżować w nocy ze Śródmieścia czy Zachodniego w Warszawie. A przekładając doświadczenia z Polski na realia indyjskie, spodziewałam się tłumów bezdomnych i żebraków. Tymczasem poza panami, którzy oczywiście za drobną opłatą, rwą się do tego, aby wyjmować walizki z bagażników, przed nikim się bronić nie musieliśmy. Powód jest prosty! Wejście na dworzec możliwe jest tylko za okazaniem biletu. Poza tym bagaż jest prześwietlany a wchodzący poddawani kontroli bezpieczeństwa podobnej do tej na lotniskach, choć zdecydowanie mniej restrykcyjnej. I o ile uważam, że jeżeli ktoś chce wysadzić pociąg w powietrze, to bombę i tak wniesie, to taka forma kontroli jest skutecznym ograniczeniem przed rozmaitymi ludźmi nękającymi podróżnych.

Do Agry dotarliśmy około 10 rano i pojechaliśmy do hotelu zostawić rzeczy. Agra została założona na przełomie V i VI wieku i była potem rozbudowywana przez kolejnych władców z dynastii Wielkich Mogołów, którzy ustanowili w niej stolicę swojego imperium. Miasto miało szczęście znaleźć się na przecięciu dwóch niezwykle ważnych, historycznych szlaków handlowych: jednego łączącego Delhi z Bengalem oraz drugiego, prowadzącego z Dekanu do Himalajów i Kaszmiru. Powstawały nowe pałace, meczety i mauzolea. Agra kwitła, do czasu, gdy w VII wieku zdecydowano o przeniesieniu stolicy do Delhi. Obecnie miasto jest ciągle ważnych węzłem komunikacyjnym, ośrodkiem przemysłu, centrum naukowym i kulturalnym. Mówiąc jednak oględnie, nie zachwyca.


Nasza taksówka, na głównej ulicy wyprzedziła wielbłąda. Strasznie
śmieszne uczucie, bo wielbłąd jest tak wielki, że z okna samochodu widać tylko
długie nogi. Prawie usta otworzyłam z wrażenia. Wielbłądy są wykorzystywane
na północy Indii do pracy w rolnictwie. A w miastach turystycznych, również
do przewozu turystów. Wiadomo - kto by nie chciał się przejechać bryczką
zaprzęgniętą w wielbłąda?! Mąż gdzie wyczytał, że wielbłądy są tak duże, że
do produkcji powozów przez nie ciągniętych używa się kół odzyskiwanych z samolotów.
Dachy Agry - widok z pewnej małej i bardzo smacznej knajpki.

Dachy Agry - w tle Taj Mahal.
W tej samej małej i smacznej knajpce, w czasie posiłku towarzyszył nam, wędrując
po ścianie, dorodny okaz jaszczurki. Na szczęście, jaszczurek się nie boję!

Główną atrakcją Agry jest bez dwóch zdań Taj Mahal, jak to niektórzy mówią, monumentalny pomnik miłości. Również i my skierowaliśmy tam pierwsze kroki. Nie powiem, aby był to zupełny przypadek, ale akurat tam świętowaliśmy trzecią rocznicę naszego ślubu. Niemniej jednak, daleko mi do bezrefleksyjnego romantyzmu – niezależnie od tego jak piękna jest ta budowla, trzeba pamiętać, że jest to po prostu grób.

A budowla jest przepiękna! I robi niesamowite wrażenie! To o co chodzi tak właściwie z tym romantyzmem? Śpieszę więc z wyjaśnieniami. Taj Mahal to grób Mumtaz Mahal, żony piątego władcy z dynastii Wielkich Mogołów, Shah Jahana. Zanim Mumtaz Mahal stała się żoną władcy nosiła imię Arjumand Banu Begum. Shah Jahan zobaczył ją po raz pierwszy w Agrze, gdy pracowała w sklepie swojego ojca. Miała wtedy tylko 14 lat i podobno była bardzo piękna. Władca zapałał do niej wielką miłością i ich ślub odbył się pięć lat później. Dlaczego młodzi musieli na niego aż tyle czekać? Ci co pomyśleli, że przeszkodą był wiek panny młodej, nie mają racji. Młodzi musieli czekać na dzień, który astrologowie królewscy ustalili za najbardziej odpowiedni do zawarcia małżeństwa. Mumtaz nie była pierwszą żoną Shah Jahana (drugą albo trzecią), ani też ostatnią, ale zdecydowanie tą najbardziej ukochaną. Zmarła w 1631 roku po dziewiętnastu latach szczęśliwego związku, przy porodzie córeczki, czternastego dziecka. Shah Jahan, który dowiedział się o śmierci w czasie wyprawy wojennej do Dekanu, osiwiał podobno z rozpaczy w ciągu jednej nocy.

Mumtaz Mahal miała przed śmiercią trzy życzenia, które Shah Jahan przez resztę swego życia z mniejszym lub większym zaangażowaniem spełniał. Po pierwsze, chciała, aby zaopiekował się dziećmi. Po drugie zażądała, aby nigdy więcej się nie ożenił. Po trzecie wreszcie poprosiła, aby wybudował jej piękny i z niczym innym nieporównywalny grobowiec.

Shah Jahan wziął sobie do serca zwłaszcza ostatnią część prośby i tak powstał Taj Mahal. Przez dwadzieścia dwa lata, dwadzieścia tysięcy robotników, którzy nie byli niewolnikami lecz najwyższej klasy rzemieślnikami, budowało mauzoleum. Legenda głosi, że po zakończeniu prac Shah Jahan kazał obciąć wszystkim budowniczym po kciuku, aby już nigdy nie byli w stanie stworzyć równie pięknej budowli. Ale to tylko legenda...

Skala prac przekroczyła chyba i oczekiwania samego Shah Jahana. A na pewno poważnie nadwyrężyła królewski skarbiec. Kiedy ukończono wreszcie Taj Mahal wszyscy odetchnęli z ulgą. Tymczasem władca zaczął budować ogrody na drugim brzegu Jamuny... A w państwie pojawiły się plotki, że władca pragnie wybudować tam dla siebie grobowiec, Taj Mahal z czarnego marmuru. Jego syn Aurangzeb tak bardzo się przestraszył, że doprowadził do detronizacji Shah Jahana i umieścił go w więzieniu w Czerwonym Forcie. Aby podtrzymać jednak nadwątlone relacje z ojcem, ofiarował mu wspaniałomyślnie celę z widokiem na mauzoleum. Po śmierci Shah Jahan został pochowany obok swojej ukochanej żony, a w związku z tym, jego grób w krypcie jest jedynym elementem zakłócającym doskonałą symetrię Taj Mahal. Obecnie naukowcy, badający pozostałości po ogrodach na przeciwległym brzegu Jamuny, skłaniają się ku opinii, że Shah Jahan nie miał wcale zamiaru stworzenia kolejnego grobowca - chodziło mu podobno tylko o wybudowanie basenu, w którym Taj Mahal dawał czarne odbicie. Ale cóż - przez brak komunikacji w rodzinie, resztę życia spędził w więzieniu...

Spotęguję jeszcze chwilę napięcie i zacznę od zdjęcia bramy. Nazywa się ona Darwaza-i-Rauza
(Great Gate albo Royal Gate, co można tłumaczyć jako Wielka Brama). Roboczo
zwana jest czasami Bramą Saraceńską. Zbudowana jest z czerwonego piaskowca
 i jest jedynym wejściem do grobowca. Za nią już tylko ogród, kanały i Taj Mahal...
Na bramie znajdują się 22 białe wieżyczki, które podobno symbolizują liczbę
lat, w trakcie których budowano Taj Mahal.
Zdobienia Bramy Saraceńskiej
Widok na Bramę Saraceńską z Taj Mahal. Do grobowca prowadzą po obu stronach
kanału ścieżki długie na 300 metrów i wyłożone piaskowcem. W tym miejscu
można jeszcze chodzić w butach. Należy je zdjąć dopiero przed wejściem na platformę Taj Mahal.
Jeszcze raz zbliżenie na Bramę Saraceńską od strony Taj Mahal.
Mieliśmy dużo szczęścia, bo było bardzo mało ludzi.
Monumentalny Taj Mahal.

Taj Mahal składa się z głównej świątyni z wielką kopułą, w kształcie cebuli,
 która jest charakterystyczna dla sztuki islamu. Po bokach rozmieszczono cztery
minarety. Wszystko to stoi na pincie, platformie z białego marmuru. Olbrzymia brama ma
symbolizować wrota do raju.


Legenda głosi, że Taj Mahal konstrukcyjnie został osadzony
na czymś w rodzaju poduszki. Ma to ochronić mauzoleum
na wypadek trzęsienia ziemi. Widać rzeczywiście, że minarety
odginają się lekko na zewnątrz. Tu też zamysł był taki, aby
nie przewróciły się one na budowlę gdy ziemia się zatrzęsie.



Przed Taj Mahal odbywa się pokaz dziwnych póz. Każdy przecież chce mieć zdjęcie,
na którym trzyma czubek budowli w dłoni. A lokalni fotografowie śpieszą ze
wskazywaniem, która poza będzie najlepsza.

Niektórzy twierdzą, że się zawiedli, gdy zobaczyli go na własne oczy.
My nie żałujemy! Choć zadeptywany i zatłoczony, ciągle jest niesamowity.
Od 1983 roku znajduje się na liście światowego dziedzictwa Unesco.
Widok na Taj z bramy Darwaza-i-Rauza.
Do budowy Taj Mahal sprowadzano najlepsze i najcenniejsze materiały z całego
świata. Głównym budulcem był biały marmur pochodzący z Makrany. Jest on tak
wyjątkowy gdyż przepuszcza światło. W związku z tym Taj Mahal przyjmuje różne
kolory w zależności od pory dnia i intensywności słońca. Podobno szczególnie pięknie wygląda
w czasie wschodu i zachodu, kiedy światło pada na niego z boku.

Do zdobienia wykorzystano technikę pietra dura. Oznacza to, że miejsce na
każdy kamyczek zostało najpierw wydłubane w marmurze, a potem został on tam
wklejony. A te wszystkie kolorowe elementy zdobień nie są szkiełkami - są to kamienie
półszlachetne, głównie agaty, turkusy i jaspisy. Wszystkie kratki są również
rzeźbione w marmurze. Napisy, pochodzące z koranu, również wykonano techniką
pietra dura, tylko zamiast kolorowych kamieni, osadzono tam czarny marmur.
Pomyślano również o tym, żeby napisy wyglądały tak, jakby były tej samej wielkości.
W związku z tym, teksty na wyższych partiach budynku, napisane są "większą czcionką".
Cięcia w marmurze na Taj Mahal.
Po obu stronach mauzoleum zbudowano dwa, oczywiście symetrycznie położone
i identyczne budynki z czerwonego piaskowca. W jednym z nich mieści się meczet,
a w drugim sala zebrań.
Kobiety w kolorowych sari na płycie Taj Mahal.
Z Taj Mahal wychodziliśmy nie główną alejką nad kanałem wodnym, ale poszliśmy
nieco z boku, wgłąb parku. Było niesamowicie przyjemnie. A przede wszystkim pusto i cicho,
bo zapuszczało się tam niewielu turystów. Znaleźliśmy ławkę w cieniu, aby chwilę
odpocząć. Okazało się jednak, że nie jesteśmy tak zupełnie sami. Spędziliśmy prawie
godzinę podpatrując naturę. A było naprawdę warto!
Na drzewach szalały małpy. 
Jak już kiedyś wspominałam w Indiach obowiązuje dyskryminacja cenowa, która
w Taj Mahal jest akurat szczególnie widoczna. Cena dla turystów lokalnych wynosi
20 rupii, a dla zagranicznych 750 rupii. Żeby nie było, że cudzoziemcy płacą za nic!
W cenę wliczona jest butelka wody i nakładki ochronne na buty. Dokładnie takie, jak
małpka trzyma w zębach. Nakładki należy założyć przed wejściem na platformę Taj
Mahal. Nie przysługują one turystom lokalnym i jeżeli ci nie pomyśleli wcześniej
o zabraniu skarpetek, chodzenie boso po nagrzanej płycie nie należy na pewno do przyjemności.
Po zejściu z płyty ludzie wrzucają nakładki do koszy na śmieci, ale jak widać
małpy są wystarczająco inteligentne, aby je stamtąd wyciągnąć. 
Smacznego!

Potem zmęczone zabawą małpy zasypiały w różnych dziwnych pozycjach.
Bo przecież każdy wie, że najlepiej się śpi, trzymając w ręku własną stopę!
Albo jeszcze przyjemniej, gdy całuje się własne kolana...

Postanowiliśmy więc małp nie budzić.
Obok ławki biegały oswojone wiewiórki.

Na drzewach skrzeczały znane już nam Aleksandretty Obrożne.
Na zdjęciu ptaszek w wersji męskiej.
Dokonaliśmy również kilku odkryć ornitologicznych. Po pierwsze sówka.

Po drugie, podejrzewam, że wyjątkowej urody dzięcioł.
Po trzecie, uroczy ptaszek o wyglądzie szarego worka z dziobem - macie pomysł co to?
Stawiam na Ibisa. Ale może właśnie odkryłam nowy gatunek?!

Po wizycie w Taj pojechaliśmy jeszcze do Czerwonego Fortu, ale o tym napiszę następnym razem. Dziś skupię się na tym, co działo się wieczorem.

Jak już wcześniej wspomniałam, nie do końca przypadkiem obchodziliśmy tego dnia rocznicę ślubu. Jeszcze w fazie planowania wakacji, Mąż napisał maila do hotelu z prośbą o rezerwację stolika na kolację. Kiedy jednak manager dowiedział się, że będziemy świętować, zaproponowano nam coś specjalnego. Mianowicie kolację przy świecach, nad hotelowym basenem, ze specjalnie dla nas przygotowanym menu. Stwierdziliśmy, że bierzemy!

Kiedy rano, przez zwiedzaniem Taj Mahal, pojechaliśmy zameldować się w hotelu, znając indyjskie realia, nikt nic o naszej kolacji nie wiedział. Okazało się, że z tym basenem to też tak nie do końca, bo jest on od kilku miesięcy remontowany. Wszyscy byli dość zdezorientowani. Byliśmy jednak przygotowani na taką okoliczność i pokazaliśmy wydrukowanego maila z potwierdzeniem. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma problemu – chcemy tylko, aby zarezerwowali nam stolik w hotelowej restauracji. Ale hotel stwierdził, że stanie na głowie, żeby nam tę kolację przygotować. I rzeczywiście wieczorem, wszystko było gotowe!

Była to najśmieszniejsza, nieco malaryczna, kolacja w moim życiu! Siedzieliśmy przy stoliku, na którym paliły się świece, nad basenem – ja plecami, Mąż frontem to folii zasłaniającej prace remontowe. Dookoła nas skakało trzech kelnerów: jeden przynosił potrawy, drugi dolewał wina, a trzeci zapalał świece antykomarowe. Pan odpowiedzialny za ochronę przed komarami robił wszystko, co w jego mocy, ale z naturalnych względów był skazany na porażkę w nierównej walce przeciw chmarze komarów. I patrzył z przerażeniem jak my się coraz bardziej odganialiśmy i drapaliśmy. Jako, że basen był ogólnie dostępny dla wszystkich mieszkających w hotelu, z czasem zaczęli przychodzić ludzie, którzy dość dziwnie na nas patrzyli. Najpierw pan w kąpielówkach, który długo nie mógł się zdecydować, czy na pewno chce popływać. Wchodził do wody i wychodził. Potem pojawiła się grupka turystów niemieckich w wieku późnonastoletnim, którzy zsunęli sobie stoliki obok, wyciągnęli własne wino i zaczęli imprezę. Romantyzm po indyjsku...

Na naszym stoliku zaczęły kolejno pojawiać się dania. Przy robieniu rezerwacji mieliśmy świadomość, że będzie to duża, pięciodaniowa kolacja. Ale byliśmy przekonani, że porcje będą wielkości przystawek, tak tylko na smak, aby za bardzo się nie najeść. Zresztą byliśmy naprawdę głodni! Tymczasem dania były tak ogromne, że po pierwszym byłam już zupełnie najedzona, a zanim doszliśmy do dania głównego miałam dość! Mąż choć wiele może, też ogłosił kapitulację. Swoje też na pewno zrobiła uczta mięsna z poprzedniego dnia. Och jak ja żałowałam patrząc na pyszne jedzenie, że już nie mogę! Zresztą widzieliśmy, jak przykro jest kelnerom, gdy zabierają talerze z niedojedzonymi resztkami.

Prawdziwa rozpacz nastała jednak dopiero, gdy zgodnie odmówiliśmy deseru i chcieliśmy już zapłacić. Kelner zbladł i popatrzył na nas z przerażeniem. Powiedziałam do Męża, że chłopak zaraz zemdleje, ale on tylko pobiegł po menagera. Ten z kolei zaczął nas pytać, czy jesteśmy niezadowoleni i co się stało? Wyjaśniliśmy, że wszystko nam się podobało, było pyszne, a problem polega na pojemności naszych żołądków. Atmosfera się rozluźniła, a menager stwierdził, że bez deserów nas nie wypuści – jeden zjemy dziś na pół, a drugi zaniosą nam do lodówki i spożyjemy go później, kiedy będziemy mieć ochotę. Dyskusji już nie podjęliśmy, a deser był drugiego dnia równie smaczny, co pierwszego. Potem już tylko przyszli się nam przedstawić i z nami przywitać kucharz i jego pomocnicy. A my doturlaliśmy się przejedzeni do pokoju. Dobrze, że winda działała!


I tym smacznym akcentem, żegnam się do następnego wpisu! 

Dla zainteresowanych - malarii nie stwierdzono, okres wylęgania dwa tygodnie po ugryzieniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz