Z
Delhi do Agry dostaliśmy się pociągiem, ekspresem o wdzięcznej nazwie Bhopal
Shatabdi. W związku z tym, że przemieszczaliśmy się koleją w Indiach po raz
pierwszy, postanowiliśmy przede wszystkim zobaczyć, jak to wygląda w praktyce i
postawiliśmy na komfort i bezpieczeństwo, decydując się na przejazd pierwszą
klasą. Z tego też pewnie względu, podróż nie była szczególnie emocjonująca i
pełna niespodzianek. Dwuosobowe fotele, czysto – warunki standardem praktycznie
nieodbiegające od zachodnich. Pomijając fakt, że mieliśmy okazję przejechać się
najszybszym pociągiem w Indiach, osiągającym maksymalnie prędkość 155 km/h,
odważmy się powiedzieć to głośno, było nudnawo. Dobrze, że tylko dwie godziny,
bo za oknem też niewiele się działo. W przeciwieństwie do podróży z Agry do Jaipuru,
ale o tym już następnym razem...
Pociąg
odjeżdżał z Delhi o 6 rano. Jest to jeszcze pora przed wschodem słońca i nie
ukrywam, że trochę obawiałam się tego jak będziemy się czuć na dworcu po
ciemku. Zresztą podobne odczucia miałabym, gdybym musiała podróżować w nocy ze
Śródmieścia czy Zachodniego w Warszawie. A przekładając doświadczenia z Polski na
realia indyjskie, spodziewałam się tłumów bezdomnych i żebraków. Tymczasem poza
panami, którzy oczywiście za drobną opłatą, rwą się do tego, aby wyjmować
walizki z bagażników, przed nikim się bronić nie musieliśmy. Powód jest prosty!
Wejście na dworzec możliwe jest tylko za okazaniem biletu. Poza tym bagaż jest
prześwietlany a wchodzący poddawani kontroli bezpieczeństwa podobnej do tej na
lotniskach, choć zdecydowanie mniej restrykcyjnej. I o ile uważam, że jeżeli
ktoś chce wysadzić pociąg w powietrze, to bombę i tak wniesie, to taka forma kontroli
jest skutecznym ograniczeniem przed rozmaitymi ludźmi nękającymi podróżnych.
Do
Agry dotarliśmy około 10 rano i pojechaliśmy do hotelu zostawić rzeczy. Agra
została założona na przełomie V i VI wieku i była potem rozbudowywana przez
kolejnych władców z dynastii Wielkich Mogołów, którzy ustanowili w niej stolicę
swojego imperium. Miasto miało szczęście znaleźć się na przecięciu dwóch
niezwykle ważnych, historycznych szlaków handlowych: jednego łączącego Delhi z
Bengalem oraz drugiego, prowadzącego z Dekanu do Himalajów i Kaszmiru. Powstawały
nowe pałace, meczety i mauzolea. Agra kwitła, do czasu, gdy w VII wieku
zdecydowano o przeniesieniu stolicy do Delhi. Obecnie miasto jest ciągle
ważnych węzłem komunikacyjnym, ośrodkiem przemysłu, centrum naukowym i
kulturalnym. Mówiąc jednak oględnie, nie zachwyca.
Dachy Agry - widok z pewnej małej i bardzo smacznej knajpki. |
Dachy Agry - w tle Taj Mahal. |
W tej samej małej i smacznej knajpce, w czasie posiłku towarzyszył nam, wędrując po ścianie, dorodny okaz jaszczurki. Na szczęście, jaszczurek się nie boję! |
Główną atrakcją Agry jest bez dwóch zdań Taj Mahal, jak to niektórzy mówią, monumentalny pomnik miłości. Również i my skierowaliśmy tam pierwsze kroki. Nie powiem, aby był to zupełny przypadek, ale akurat tam świętowaliśmy trzecią rocznicę naszego ślubu. Niemniej jednak, daleko mi do bezrefleksyjnego romantyzmu – niezależnie od tego jak piękna jest ta budowla, trzeba pamiętać, że jest to po prostu grób.
A
budowla jest przepiękna! I robi niesamowite wrażenie! To o co chodzi tak
właściwie z tym romantyzmem? Śpieszę więc z wyjaśnieniami. Taj Mahal to grób
Mumtaz Mahal, żony piątego władcy z dynastii Wielkich Mogołów, Shah Jahana. Zanim
Mumtaz Mahal stała się żoną władcy nosiła imię Arjumand Banu Begum. Shah Jahan
zobaczył ją po raz pierwszy w Agrze, gdy pracowała w sklepie swojego ojca.
Miała wtedy tylko 14 lat i podobno była bardzo piękna. Władca zapałał do niej
wielką miłością i ich ślub odbył się pięć lat później. Dlaczego młodzi musieli
na niego aż tyle czekać? Ci co pomyśleli, że przeszkodą był wiek panny młodej,
nie mają racji. Młodzi musieli czekać na dzień, który astrologowie królewscy
ustalili za najbardziej odpowiedni do zawarcia małżeństwa. Mumtaz nie była
pierwszą żoną Shah Jahana (drugą albo trzecią), ani też ostatnią, ale
zdecydowanie tą najbardziej ukochaną. Zmarła w 1631 roku po dziewiętnastu
latach szczęśliwego związku, przy porodzie córeczki, czternastego dziecka. Shah
Jahan, który dowiedział się o śmierci w czasie wyprawy wojennej do Dekanu,
osiwiał podobno z rozpaczy w ciągu jednej nocy.
Mumtaz
Mahal miała przed śmiercią trzy życzenia, które Shah Jahan przez resztę swego
życia z mniejszym lub większym zaangażowaniem spełniał. Po pierwsze, chciała,
aby zaopiekował się dziećmi. Po drugie zażądała, aby nigdy więcej się nie
ożenił. Po trzecie wreszcie poprosiła, aby wybudował jej piękny i z niczym innym
nieporównywalny grobowiec.
Shah Jahan wziął sobie do serca zwłaszcza ostatnią część prośby i tak powstał Taj Mahal. Przez dwadzieścia dwa lata, dwadzieścia tysięcy robotników, którzy nie byli niewolnikami lecz najwyższej klasy rzemieślnikami, budowało mauzoleum. Legenda głosi, że po zakończeniu prac Shah Jahan kazał obciąć wszystkim budowniczym po kciuku, aby już nigdy nie byli w stanie stworzyć równie pięknej budowli. Ale to tylko legenda...
Skala
prac przekroczyła chyba i oczekiwania samego Shah Jahana. A na pewno poważnie
nadwyrężyła królewski skarbiec. Kiedy ukończono wreszcie Taj Mahal wszyscy
odetchnęli z ulgą. Tymczasem władca zaczął budować ogrody na drugim brzegu
Jamuny... A w państwie pojawiły się plotki, że władca pragnie wybudować tam dla
siebie grobowiec, Taj Mahal z czarnego marmuru. Jego syn Aurangzeb tak bardzo
się przestraszył, że doprowadził do detronizacji Shah Jahana i umieścił go w
więzieniu w Czerwonym Forcie. Aby podtrzymać jednak nadwątlone relacje z ojcem, ofiarował mu wspaniałomyślnie celę z widokiem na mauzoleum. Po śmierci Shah Jahan został pochowany obok
swojej ukochanej żony, a w związku z tym, jego grób w krypcie jest jedynym
elementem zakłócającym doskonałą symetrię Taj Mahal. Obecnie naukowcy, badający pozostałości po ogrodach na przeciwległym brzegu Jamuny, skłaniają się ku opinii, że Shah Jahan nie miał wcale zamiaru stworzenia kolejnego grobowca - chodziło mu podobno tylko o wybudowanie basenu, w którym Taj Mahal dawał czarne odbicie. Ale cóż - przez brak komunikacji w rodzinie, resztę życia spędził w więzieniu...
Zdobienia Bramy Saraceńskiej |
Jeszcze raz zbliżenie na Bramę Saraceńską od strony Taj Mahal. Mieliśmy dużo szczęścia, bo było bardzo mało ludzi. |
Monumentalny Taj Mahal. |
Przed Taj Mahal odbywa się pokaz dziwnych póz. Każdy przecież chce mieć zdjęcie, na którym trzyma czubek budowli w dłoni. A lokalni fotografowie śpieszą ze wskazywaniem, która poza będzie najlepsza. |
Widok na Taj z bramy Darwaza-i-Rauza. |
Cięcia w marmurze na Taj Mahal. |
Po obu stronach mauzoleum zbudowano dwa, oczywiście symetrycznie położone i identyczne budynki z czerwonego piaskowca. W jednym z nich mieści się meczet, a w drugim sala zebrań. |
Kobiety w kolorowych sari na płycie Taj Mahal. |
Na drzewach szalały małpy. |
Smacznego! |
Potem zmęczone zabawą małpy zasypiały w różnych dziwnych pozycjach. Bo przecież każdy wie, że najlepiej się śpi, trzymając w ręku własną stopę! |
Albo jeszcze przyjemniej, gdy całuje się własne kolana... |
Postanowiliśmy więc małp nie budzić. |
Obok ławki biegały oswojone wiewiórki. |
Na drzewach skrzeczały znane już nam Aleksandretty Obrożne. Na zdjęciu ptaszek w wersji męskiej. |
Dokonaliśmy również kilku odkryć ornitologicznych. Po pierwsze sówka. |
Po drugie, podejrzewam, że wyjątkowej urody dzięcioł. |
Po trzecie, uroczy ptaszek o wyglądzie szarego worka z dziobem - macie pomysł co to? Stawiam na Ibisa. Ale może właśnie odkryłam nowy gatunek?! |
Po
wizycie w Taj pojechaliśmy jeszcze do Czerwonego Fortu, ale o tym napiszę
następnym razem. Dziś skupię się na tym, co działo się wieczorem.
Jak
już wcześniej wspomniałam, nie do końca przypadkiem obchodziliśmy tego dnia
rocznicę ślubu. Jeszcze w fazie planowania wakacji, Mąż napisał maila do hotelu
z prośbą o rezerwację stolika na kolację. Kiedy jednak manager dowiedział się,
że będziemy świętować, zaproponowano nam coś specjalnego. Mianowicie kolację
przy świecach, nad hotelowym basenem, ze specjalnie dla nas przygotowanym menu.
Stwierdziliśmy, że bierzemy!
Kiedy
rano, przez zwiedzaniem Taj Mahal, pojechaliśmy zameldować się w hotelu, znając
indyjskie realia, nikt nic o naszej kolacji nie wiedział. Okazało się, że z tym
basenem to też tak nie do końca, bo jest on od kilku miesięcy remontowany. Wszyscy
byli dość zdezorientowani. Byliśmy jednak przygotowani na taką okoliczność i
pokazaliśmy wydrukowanego maila z potwierdzeniem. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma problemu –
chcemy tylko, aby zarezerwowali nam stolik w hotelowej restauracji. Ale hotel
stwierdził, że stanie na głowie, żeby nam tę kolację przygotować. I
rzeczywiście wieczorem, wszystko było gotowe!
Była
to najśmieszniejsza, nieco malaryczna, kolacja w moim życiu! Siedzieliśmy przy stoliku, na którym paliły się świece, nad basenem – ja plecami, Mąż frontem to folii zasłaniającej prace
remontowe. Dookoła nas skakało trzech kelnerów: jeden przynosił potrawy, drugi
dolewał wina, a trzeci zapalał świece antykomarowe. Pan odpowiedzialny za
ochronę przed komarami robił wszystko, co w jego mocy, ale z naturalnych
względów był skazany na porażkę w nierównej walce przeciw chmarze komarów. I
patrzył z przerażeniem jak my się coraz bardziej odganialiśmy i drapaliśmy.
Jako, że basen był ogólnie dostępny dla wszystkich mieszkających w hotelu, z
czasem zaczęli przychodzić ludzie, którzy dość dziwnie na nas patrzyli.
Najpierw pan w kąpielówkach, który długo nie mógł się zdecydować, czy na pewno
chce popływać. Wchodził do wody i wychodził. Potem pojawiła się grupka turystów
niemieckich w wieku późnonastoletnim, którzy zsunęli sobie stoliki obok,
wyciągnęli własne wino i zaczęli imprezę. Romantyzm po indyjsku...
Na
naszym stoliku zaczęły kolejno pojawiać się dania. Przy robieniu rezerwacji
mieliśmy świadomość, że będzie to duża, pięciodaniowa kolacja. Ale byliśmy
przekonani, że porcje będą wielkości przystawek, tak tylko na smak, aby za
bardzo się nie najeść. Zresztą byliśmy naprawdę głodni! Tymczasem dania były
tak ogromne, że po pierwszym byłam już zupełnie najedzona, a zanim doszliśmy do
dania głównego miałam dość! Mąż choć wiele może, też ogłosił kapitulację.
Swoje też na pewno zrobiła uczta mięsna z poprzedniego dnia. Och jak ja
żałowałam patrząc na pyszne jedzenie, że już nie mogę! Zresztą widzieliśmy, jak
przykro jest kelnerom, gdy zabierają talerze z niedojedzonymi resztkami.
Prawdziwa
rozpacz nastała jednak dopiero, gdy zgodnie odmówiliśmy deseru i chcieliśmy już
zapłacić. Kelner zbladł i popatrzył na nas z przerażeniem. Powiedziałam do Męża,
że chłopak zaraz zemdleje, ale on tylko pobiegł po menagera. Ten z kolei zaczął nas pytać, czy jesteśmy niezadowoleni i co się stało?
Wyjaśniliśmy, że wszystko nam się podobało, było pyszne, a problem polega na
pojemności naszych żołądków. Atmosfera się rozluźniła, a menager stwierdził, że
bez deserów nas nie wypuści – jeden zjemy dziś na pół, a drugi zaniosą nam do
lodówki i spożyjemy go później, kiedy będziemy mieć ochotę. Dyskusji już nie
podjęliśmy, a deser był drugiego dnia równie smaczny, co pierwszego. Potem już
tylko przyszli się nam przedstawić i z nami przywitać kucharz i jego pomocnicy. A my
doturlaliśmy się przejedzeni do pokoju. Dobrze, że winda działała!
I tym smacznym akcentem, żegnam się do następnego wpisu!
Dla zainteresowanych - malarii nie stwierdzono, okres wylęgania dwa tygodnie po ugryzieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz