poniedziałek, 15 grudnia 2014

Sobotni spacer cz. 2

Zaraz obok świątyni Sai Baby znajduje się kaplica Ganeshy, boga-słonia. Jest on patronem uczonych i nauki oraz opiekunem ksiąg. Uznawany jest także za boga obfitości i dobrobytu. Posiada cechy słonia, czyli mądrość i siłę. Ma cztery ręce i wielki brzuch – symbol dobrobytu, a jego skóra jest złota, czerwona lub niebieska. Ganesha jest jednym z najpopularniejszych bóstw w Indiach. Jego wyznawcą jest np. nasz kierowca, Krishna. Przed świątynią wiszą dzwonki i każdy, kto wchodzi do niej się pomodlić, uderza w nie. Wszyscy inni - przechodnie, kierowcy, kiedy słyszą ten dźwięk, wykonują tajemniczy znak ręką.

Świątynia ku czci Ganeshy
Idąc dalej trafiliśmy w uliczkę targową, a tam na lokalny sklep mięsny. Kurczaki w klatkach oczekiwały na swoją kolej, a sprzedawca na życzenie klienta, zabijał wybranego ptaka, potem czyścił i kroił. Czasami, takie stoiska są jeszcze wzbogacone o kącik gastronomiczny z kuchenką gazową, na której przygotowywane są na bieżąco potrawy.

Sprzedawca drobiu na rynku w Khar West
Na ryneczku spotkaliśmy też dostawców butli gazowych. 
Dostawca butli gazowych
W Indiach gotowanie odbywa się tradycyjnie na ogniu. Bardzo niewiele budynków ma
 doprowadzone instalacje gazowe. Każda rodzina ma numer telefonu do dostawcy,
 który instaluje nową butlę i zabiera starą
Oficjalna stopa bezrobocia w Indiach wynosi 5,2%. Jak to jest możliwe?
Kiedy wchodzi się do sklepu, ilość ekspedientów jest niewyobrażalna – czasami nie jesteś w stanie wjechać wózkiem w alejkę zakupową, bo tyle jest tam osób z obsługi. Na pewno jakiś pracownik sklepu będzie bardzo chciał nosić za tobą koszyk. Drugi pomoże odnaleźć produkty na półkach. Inni będą siedzieć na stołeczkach i układać albo dokładać towary. Będziesz się o nich dosłowienie potykać. Jeżeli jednak zapytasz o coś, na przykład o różnicę między jednym produktem a drugim, najczęściej padnie następująca odpowiedź: ten kosztuje tyle, a ten tyle. Na prośbę o pokazanie bluzki w tym samym fasonie tylko w innym kolorze, sprzedawca wyciągnie wszystko co ma w danym rozmiarze. Poza tym trudno się z nimi dogadać – choć angielski jest tu językiem urzędowym, Hindusi mówią z bardzo specyficznym akcentem. Zakupy w Indiach do nie jest prosta rzecz – wymaga dużo czasu i cierpliwości.

W Indiach kwitnie własna inicjatywa i drobna przedsiębiorczość. Na każdym rogu stoją uliczni sprzedawcy. Najczęściej mają do zaoferowania owoce i warzywa. Towar zazwyczaj wyeksponowany jest na czterokołowych wózkach, które rano przeciągane są do punktu, w którym odbywa się sprzedaż, a wieczorem z powrotem, do domu. Zazwyczaj jeden sprzedawca ma w ofercie jeden towar – cały wózek ananasów, kokosów, pomarańczy, bananów, czosnku czy ziemniaków. Także na ulicy, kiedy samochody zatrzymują się na czerwonym świetle, sprzedawcy pukają do okien, próbując sprzedać kolorowe piłki dziecięce, latawce albo wiatraki. Ogólnie rzeczy kompletnie niepotrzebne. Ostatnio, w związku ze zbliżającymi się świętami, pojawili się też ludzie z czapkami św. Mikołaja i rogami reniferów.

Nie widziałam jeszcze nigdzie tylu interesujących profesji ulicznych: dentysta, czyściciel butów, czyściciel uszu, sprzedawca soku z trzciny cukrowej, uliczny maszynopisarz, który siedzi pod urzędem z maszyną do pisania i spisuje to, co sobie ludzie zażyczą... Można by wymieniać w nieskończoność. Jestem pewna, że na tej płaszczyźnie, Indie nie raz mnie jeszcze zadziwią.

Uliczni sprzedawcy owoców

Doszliśmy aż na promenadę nad Morzem Arabskim, która ciągnie się w znacznej części przez dzielnicę Bandra West. Bandra jest miejscem bardzo nowoczesnym, jak na Indie uporządkowanym i czystym. Mieszkania są relatywnie drogie i osiedla się tu wielu obcokrajowców oraz bogatych Hindusów. Niczym nadzwyczajnym jest spotkanie miejscowej dziewczyny w szortach i bluzce na ramiączkach. Promenada jest zadbana i wiele osób przychodzi na nią odpocząć, pospacerować czy poćwiczyć. Jest to też bardzo popularne miejsce spotkań zakochanych. W kulturze indyjskiej nie jest mile widziane publiczne okazywanie uczuć, ale w takim miejscu mogą liczyć na to, że nikt nie zwróci na nich uwagi. Siedzą trzymając się za ręce, najczęściej tyłem do przechodzących.

Promenada zaczyna się w dzielnicy Khar West – znacznie biedniejszej, ale jeszcze bezpiecznej. Spacerujących wita odurzający smród suszony ogonków od krewetek. Leżą one w specjalnych zagrodach, od czasu do czasu przewracane na drugą stronę miotełkami i śmierdzą – myślę, że jest w tym jakiś głębszy cel, ale jeszcze go nie odnalazłam.

Na promenadę trafiliśmy w czasie odpływu. Teren był dokładnie przeszukiwany przez drapieżne ptaki, psy i ludzi. Kamienie odsłonięte przez wodę utworzyły również coś w rodzaju molo i wiele osób po nich po prostu spacerowało. 

Początek promenady w Khar West - widok na przeciwną stronę ulicy.
Rząd małych sklepików - zazwyczaj również domy, gdzie mieszkają rodziny sprzedawców.
Zagroda suszących się ogonków od krewetek. Na środku martwy ptak.
Kto nie poczuł własnymi nozdrzami, ten nie rozumie dramatyzmu sytuacji.
Promenada nad Morzem Arabskim w trakcie odpływu
Ptaki krążące nad odsłoniętym lądem
Kamienie odsłonięte przez wodę są przeszukiwane przez ludzi, psy i ptaki
Zbieracz - w tle apartamentowce Bandry
Promenada w Bandrze
Element kampanii społecznej - w temacie posta o toaletach publicznych.
To co prywatne, pozostaw prywatnym. To co publiczne, pozostaw publicznym.
Czyli w tłumaczeniu dosłownym - korzystaj z toalet publicznych, a nie ulicy.

Bezdomny pies na promenadzie w Bandrze, W Mumbaju jest wiele bezdomnych psów.
Dlatego też przez przyjazdem zalecane jest szczepienie przeciwko wściekliźnie.
Psy wydają się  jednak być dość neutralnie nastawione. Zazwyczaj śpią i ignorują otoczenie.
W takiej temperaturze zresztą wcale im się nie dziwię...
Bandra - bezdomny pies pilnuje ulicy
Krajobraz w czasie odpływu. Na dalszym planie łodzie rybackie.
Łodzie rybackie a na pierwszym planie pan rozkładający mokre pranie.
Suszenie prania nad Morzem Arabskim. W to, że będzie suche, wierzę.
W to, że czyste - raczej nie.
Molo z kamieni
Łódź i sieci rybackie
Chłopcy grający w piłkę na promenadzie
Po spacerze głodni wróciliśmy rikszą do domu i zamówiliśmy hinduskie jedzenie... Dzień można zaliczyć do bardzo udanych!

sobota, 13 grudnia 2014

Sobotni spacer cz. 1

W sobotę wybraliśmy się na spacer z aparatem. Kiedy wyszliśmy z budynku okazało się, że w holu i na zewnątrz pojawiły się ozdoby świąteczne. 
Mała rzecz a tyle radości!









Po drodze, w dzielnicy Khar West, natknęliśmy się na uroczystości na cześć Sai Baby z Shirdi. Wyznawcy, ubrani w niebieskie koszulki z jego podobizną, byli równie zainteresowani nami, co my nimi. Zaprosili nas, abyśmy obejrzeli niesioną kaplicę i wyjaśnili, że czczą Sai Babę poprzez powolny pochód, ponieważ on sam chodził powoli. Tłum tańczył i panowała ogólnie radosna atmosfera. Procesja odbywała się jedną z głównych ulic dzielnicy, poruszała w żółwim tempie i blokowała całkowicie ruch. Nikomu to nie przeszkadzało. Zaproponowano nam, abyśmy dołączyli do wyznawców, ale podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Z tym również nikt nie miał problemu.

Ci radośni ludzie rozbudzili naszą ciekawość i po powrocie chcieliśmy się nieco dowiedzieć. Niniejszym dzielę się z nowo-nabytą wiedzą. Sai Baba był XIX-wiecznym ascetą i nauczycielem duchowym, który łączył elementy zarówno hinduizmu jak i islamu, oraz nakazywał przestrzegać moralności, pomagać innym i traktować wszystkich z miłością. 

Dla zainteresownych: http://pl.wikipedia.org/wiki/Shirdi_Sai_Baba

Świątynia Sai Baby w Mumbaju. Na bocznej ścianie wizerunek ascety.
Wnętrze świątyni Sai Baby
Pochód ku czci Sai Baby
Wyznawcy z kapliczką

Wyznawcy oddają cześć Sai Babie m.in. poprzez ofiarowanie kwiatów,
żywności i owoców, palenie kadzideł, rytualne obmywanie posągów,
śpiewanie i czczenie jego stóp

Cdn.


piątek, 12 grudnia 2014

Rejestracja w FRRO

Budynek FRRO w Mumbaju. Zdjęcie za: GOANEWS DESK, PANAJI 09 MAY 2013. W urzędzie i przed nim zdjęć nie odważyłam się zrobić, zresztą jest to zabronione. Podejrzewam, że gdybym wyciągnęła moją lufę, pan strażnik wyciągnąłby kałasza...


Doczekaliśmy się wczoraj rejestracji w FRRO. Bardzo nam na niej zależało! 

Obowiązkiem cudzoziemca, posiadającego długoterminową wizę wielokrotnego wjazdu, czyli taką jak nasza, jest zameldowanie się w Urzędzie ds. Cudzoziemców (FRRO - Foreigner Regional Registration Offices). Na rejestrację wyznaczony jest termin 14 dni od przyjazdu – więc ostatecznie mieliśmy nawet jeden dzień rezerwy. Z pomocą specjalnego pośrednika i firmy Męża udało się, choć powoli już zaczynaliśmy się obawiać. A jakie było ryzyko? Za stroną polskiego MSZ: „Cudzoziemcy, którzy nie dokonali meldunku są przy próbie wyjazdu z Indii zawracani z granicy, celem wywiązania się z nałożonego obowiązku.” Pożar ugaszony. Mamo! Tato! Teraz już na pewno przyjeżdżamy na święta do Polski!

Zaczęliśmy się stresować na początku tego tygodnia, bo sprawa się przeciągała. Pierwszy termin w urzędzie mieliśmy umówiony zaraz na wtorek po przylocie. Potem były kolejne. Wszystkie musieliśmy anulować, bo zawsze brakowało jakiegoś dokumentu, zawsze trzeba było coś poprawiać. Jeszcze w środę, w ostatniej chwili Mąż zbierał w pracy oryginały potrzebnych dokumentów.

Rano pojechaliśmy do FRRO i spotkaliśmy się z przedstawicielem pośrednika, który pokrótce opowiedział nam, czego możemy się spodziewać. Dostaliśmy od niego butelkę wody i życzenia pomyślnego załatwiania sprawy. Przeszliśmy standardowo przez bramkę wykrywającą metale, minęliśmy pana z kałaszem i podpisaliśmy odbiór wejściówek. Urząd mieści się na trzech piętrach, z których pierwsze przeznaczone jest tylko dla obywateli Pakistanu i Bangladeszu, którzy obowiązek meldunkowy muszą wypełnić w ciągu 24 godzin od przybycia. My wspięliśmy się schodami na trzecie piętro, wydzielone dla pozostałych obcokrajowców. W bocznym, długim korytarzu, czekali już ludzie w kolejce. Dla wygody petentów ustawiono wzdłuż ściany, na całej jej długości, około 30 krzeseł, jedno za drugim. Kiedy ktoś z początku kolejki był wzywany do urzędnika, wszyscy pozostali przesiadali się płynnie o jedno krzesełko do przodu. Taka zabawa w gorące krzesło. Jest to wbrew pozorom dobrze przemyślana strategia, bo tym sposobem krzesła pozostają względnie czyste, codziennie wycierane przez setki pup. Czyste pomimo unoszącego się pyłu i kurzu oraz brudzących gołębi, które wlatują odważnie przez otwarte okna. Nawet jedno gniazdo widziałam. W naszym korytarzyku zainstalowane było też urządzenie do mierzenia czasu pracy urzędników. Rozlatujący się cud techniki, który rozpoznawał pracownika poprzez rejestrację linii papilarnych.

Ten, kto dostał się już przed oblicze urzędnika, mógł wreszcie przedstawić swoje papiery. Tylko ci z kompletem ważnych dokumentów dostąpili zaszczytu otrzymania numerka, który uprawniał do udania się do kolejnej poczekalni i spotkania się z kolejnym urzędnikiem. Nie udało się to pewnemu mnichowi z Tybetu, którego wiza była przeterminowana i nie miał ze sobą wypełnionego formularza. Kazano mu opuścić urząd. My szczęśliwie przeszliśmy wstępną weryfikację i czekaliśmy na naszą kolej.

Druga poczekalnia nie była już tak ciekawa. W rogu sali stało biurko, przy którym ci, którzy przyszli bez własnej teczki, mogli ją kupić. Bez papierowej teczki nie było się przyjmowanym przez drugiego urzędnika. Poza tym rzędy krzesełek, wentylatory i wiatraki oraz tłum ludzi różnych narodowości – nic nadzwyczajnego. Spotkanie z panią urzędnik też przebiegło sympatycznie i bez żadnych problemów. Pomijając fakt, że byliśmy kilkakrotnie wzywani naprzemiennie, po raz kolejny robiono nam zdjęcia oraz pytano o informacje, które podawaliśmy wcześniej dziesiątki razy, można by powiedzieć, że rejestracja przebiegła nawet sprawnie. No i zapomniałam wspomnieć, że cały proces trwał ponad 3 godziny.


I jeszcze pokój dumnie zwany Restroom’em damskim... Dla Hindusów bardzo ważne jest pojęcie czystości. Nie używają papieru toaletowego – uważają, że to niehigieniczne. W każdej toalecie, zaraz obok spłuczki, zamontowany jest wężyk ze spryskiwaczem przeznaczony do umycia miejsc kluczowych. I tak to się rzeczywiście za każdym razem odbywa, lewą ręką. Dlatego też, do jedzenia używa się wyłącznie prawej ręki, a jedzenie lewą uważane jest za niekulturalne. Jednak pojęcie czystości w mentalności Hindusów ogranicza się do własnego ciała, ewentualnie domu –  a na pewno już nie do przestrzeni publicznej. I tym oto sposobem, podłogi i ściany są zazwyczaj kompletnie opryskane wodą. Poza tym, w Indiach mieszka 1,2 mld ludzi, z czego większość jest słabo wykształcona i zamieszkuje tereny wiejskie, bądź przeprowadziła się dopiero ze wsi do miasta. Ubikacja nie jest powszechnie znana i nie każdy wie jak z niej korzystać. Rząd wprowadza różne kampanie mające na celu poprawę warunków sanitarnych, ale przy tak ogromnym zaludnieniu potrzeba dużo czasu na zmiany. Toaleta w urzędzie była czysta, tylko podtopiona - wężyk do spryskiwacza miał pęknięcie i woda lała się pełnym strumieniem. Na szczęście udało mi się wejść i wyjść suchą stopą. Należy pamiętać, że był to urząd dla obcokrajowców, więc i toaleta była bardziej reprezentacyjna – przynajmniej nic w niej nie mieszkało, i nie mam tu na myśli gołębi...

Toalety typu toi toi na ulicy niedaleko naszego mieszkania

POLECAM: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Indie-w-dzien-urodzin-Gandhiego-urzednicy-maja-czyscic-toalety-3208767.html



środa, 10 grudnia 2014

Podsumowanie tygodnia

Dziś mija tydzień, od kiedy przeprowadziliśmy się do naszego mieszkania – czas na odświeżenie kilku tematów.

Po pierwsze, Rio Blanco ma się dobrze. Stoi w porcie w Cagliari na Sardynii. A dlaczego o tym wspominam – ano dlatego, że są tam wszystkie moje bardziej eleganckie ubrania, tymczasem wczoraj otrzymaliśmy dwa zaproszenia. Jedno na ślub w najbliższą niedzielę, a drugie na chrzest w styczniu. Jestem bardzo ciekawa i mam nadzieję, że uda nam się tam wybrać. Na razie jesteśmy w trakcie ustalania, jak tam dojechać, co podarować parze młodej, czy wybierają się tam jeszcze jacyś znajomi Męża i ogólnie co wypada, a co nie. Możliwe, że będę musiała nabyć indyjski strój szybciej niż myślałam.

Po drugie, pociągi, które obserwowałam z okna hotelowego, okazały się być metrem. To wiele wyjaśnia. A już zaczęłam wierzyć, że są rzeczywiście puste i uporządkowane. Teraz, z tarasu mam widok na p r a w d z i w e pociągi.



Po trzecie, pająki były już trzy, małe. Wszystkie nie żyją. Podobno zabicie pająka sprowadza deszcz, ale tu nie muszę się tym przejmować – w Mumbaju sezon monsunowy zaczyna się w czerwcu i kończy we wrześniu. Poza nim nie spadnie nawet kropla deszczu. Zapytałam Saraswati, czy w mieszkaniu jest dużo pająków. Zdziwiona odpowiedziała, że nigdy żadnego nie widziała. Są więc trzy możliwości: mam pecha, halucynacje albo dla Hinduski nic poniżej 10 cm i bez włochatych nóg się nie liczy.

Po czwarte, odwiedził nas orzeł z sąsiedniego balkonu. Nad naszym tarasem, w okolicach godziny 10 rano, kiedy jest jeszcze względnie chłodno, szybowały trzy osobniki. Niemożliwe, pomyślałam, przecież to jastrząb – nie jestem ekspertem, ale przecież między jastrzębiem a orłem jest tak z pół metra różnicy. Stwierdziłam jednak, że nie będę, po tygodniu mieszkania w Indiach, podważała kompetencji miejscowych i trochę na ten temat poszperałam. I dobrze. Okazało się, że orzeł indyjski, zwany także stepowym, nie jest wcale podobny to tego, którego ja znałam. Za Wikipedią: „Nieco mniejszy i jaśniejszy (...), nie ma jasnego podgardla. Upierzenie brązowe, ciemniejsze na skrzydłach i ogonie, jasne na grzbiecie. Ogon poprzecznie prążkowany.” Dla mnie wszystko się zgadza. Jest bardzo płochliwy i niezbyt towarzyski. Siada na klimatyzatorze i cicho popiskuje – jest to dźwięk bardzo inny od tych, wydawanych przez pozostałe ptaki. Od razu wiem, że to on. Co dziwne, nie uciekają przed nim inne ptaki – powiedziałabym wręcz, że go ignorują. Kiedy w zoo w Monachium, na pokazie z ptakami drapieżnymi, podrywał się do lotu orzeł, to wszystkie inne ptaki cichły i się chowały. Pewnie dlatego, że tamten był rzeczywiście ogromny...

Nasze ptaszysko - podejrzewam, że orzeł stepowy



Po piąte, kupiliśmy choinkę. I mamy lampki na tarasie. W sobotę pojechaliśmy do supermarketu. Na wystawie stały cztery modele sztucznych choinek. W sklepie dostępne były dwa z nich. Pan znalazł tylko jeden. Dłużej nie marudziliśmy i zapakowaliśmy naszą wymarzoną choinkę do wózka. Podobnie z ozdobami – wzięliśmy kilka bombek i łańcuchów, względnie pasujących do siebie. Powiedzmy, że z sześciu dostępnych wzorów wybraliśmy dwa. Ozdoby są plastikowe - na szczęście, bo nasza choinka już raz się przewróciła. Lampek były dwa rodzaje. Na opakowaniach nie było nic napisane. Jedne były białe, a drugie kolorowe. Z każdego rodzaju wzięliśmy po trzy sztuki. W domu okazało się, że i tak wszystkie świecą przeraźliwie wszystkimi barwami tęczy – przynajmniej nie grają melodyjki. I co najważniejsze – działają.

Świąteczny balkon naszych sąsiadów

Wesołych Świąt za granicą

 Przy wybieraniu choinki i ozdób zaczepiło nas dwóch małych, hinduskich chłopców i z przejęciem zapytało ślicznym angielskim: Czy wy jesteście z zagranicy? Czy wy obchodzicie Boże Narodzenie? To życzymy wam Wesołych Świąt! Po krótkiej i bardzo sympatycznej rozmowie, poszliśmy dalej robić zakupy. Rozdzieliliśmy się przynosząc do koszyka różne produkty. Ja przeszukiwałam stoisko ze środkami czystości i kosmetykami. Co chwila nie mogłam czegoś znaleźć. I zawsze, kiedy tylko na mojej twarzy malowało się zagubienie, podchodziła do mnie bardzo miła pani i mi pomagała. Raz, drugi, trzeci... – i tym sposobem udało mi się wyczerpać moją listę zakupową. Kiedy byłam już gotowa i chciałam dołożyć moje zakupy do pozostałych, okazało się, że nigdzie nie ma ani koszyka, ani mojego Męża. I tu po raz kolejny musiało się na mojej twarzy namalować zagubienie, bo pani natychmiast podeszła i zapytała, jak mi może pomóc. Odpowiedziałam, że dziękuję bardzo, zakupy już skończyłam, szukam jeszcze tylko mojego męża. Na co usłyszałam – nie ma problemu, poszedł w lewo i skręcił w prawo, w trzecią alejkę, proszę tam go poszukać. Podziękowałam, poszłam i znalazłam. Śmiechem wybuchnęłam dopiero jak go zobaczyłam we wskazanym miejscu, miła pani już tego nie widziała. Mąż też był bardzo wesoły, kiedy tę historię usłyszał. Chyba po prostu wyróżniamy się w tłumie...


Last but not least - przeszłam sama na drugą stronę ulicy. I co może być trudnego w przejściu przez ulicę? Czasami to wyzwanie.

Skrzyżowanie niedaleko naszego domu - godziny szczytu


wtorek, 9 grudnia 2014

Pierwszy dzień w mieszkaniu

W poprzedni wtorek udało nam się przeprowadzić do naszego mieszkania. Od rana przypuszczaliśmy, że wreszcie dostaniemy klucze. Mąż napisał mi o 10 rano SMS’a – pakuj nas, zaraz będę. Tak też zrobiłam i godzinę później, byliśmy już w drodze. Kierowcy, nas i naszych walizek nie udało się upchnąć na raz. Jest tu co prawda powszechna praktyka przewożenia bagażu na dachu pojazdu, ale jakoś nie chcieliśmy próbować.

Powiedziano nam, że do mieszkania można się jak najbardziej wprowadzać, ale jest jeszcze kilka rzeczy do poprawienia. Całą drogę się zastanawialiśmy, czy ten ktoś miał na myśli standardy ogólnie przyjęte czy indyjskie? Na miejscu okazało się, że są to rzeczywiście drobiazgi i mieszkamy już w Lewis Villa w Mumbaju.

Mieszkanie jest super. Wieczorem, przy otwartych oknach robi się przyjemny przeciąg. Białe kamienne podłogi super chłodzą stopy. No i taras, wielki, z fantastycznym widokiem, z którego wieczorem widać mnóstwo gwiazd. Marzy mi się wypicie na nim dobrej kawy – jak tylko będę miała w czym ją zaparzyć, na pewno to zrobię. Niektórzy sąsiedzi mają na balkonach rozciągnięte lampki bożonarodzeniowe. Pięknie to wygląda, kiedy nad miastem zapada zmierzch. Słychać u nas codzienne nawoływania muezina, ciągłe trąbienie ulicy, szelest mioteł, którymi rano ludzie zamiatają ulice i podwórka. Rano i wieczorem w kuchni kumulują się zapachy kuchni indyjskiej - jak ja bym chciała umieć tak gotować.

Widok z tarasu - zachód
Widok z tarasu - północ 
Widok z tarasu - południowy-wschód. Bocznica kolejowa i slumsy.
Jeszcze tego samego dnia, zmuszona potrzebą kupienia wody i czegoś do jedzenia, udałam się na mój pierwszy samotny spacer. Mały sklepik, położony dosłownie za rogiem, ale jakie emocje. Wychodząc na ulice, zwłaszcza sama, staram się zarzucać na ramiona szal – w Europie myślałam, że przewiewny. Pierwsze nabyte doświadczenie – jeżeli chcesz się poruszać sprawnie i bezpiecznie, japonki, klapki i sandałki zostaw na inną okazję. Przemieszczanie się wymaga ogromnej koncentracji. Chodniki są potwornie dziurawe i pofalowane. Normą są wystające korzenie, odsłonięte studzienki kanalizacyjne czy wiszące kable. Do tego ludzie – pełno ludzi, którzy coś sprzedają, chodzą we wszystkich kierunkach, siedzą czy śpią. No i ruch lewostronny, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. No ale chodnik jest tu zazwyczaj i tak luksusem. Ludzie poruszają się najczęściej skrajem drogi, wyprzedzani, wymijani, omijani ze wszystkich stron. Podobno jestem wielozadaniowa, więc równoczesne oddychanie i rozglądanie się dookoła powinno się udać, pod warunkiem, że nie będę się musiała zastanawiać, czy mi but nie spadnie z nogi. Jutro może odważę się przejść na drugą stronę ulicy.

Po powrocie przywitały mnie papugi. Mieszkają w okolicznych drzewach, przesiadują na kablach elektrycznych i poręczach balkonów, są zielone i bardzo głośne. Czasami uciekają przed innymi ptakami, dużymi i czarnymi. Saraswati, pani, która u nas sprząta, przyniosła mi wielki pistolet na wodę. Nie powiem, zdziwiłam się! Po dłuższej rozmowie okazało się, że to właśnie broń na te czarne ptaki. I jak chcę, to ona mi pokaże jak tego używać, i jak mi taki potwór na balkonie usiądzie, to ja mogę do niego wodą postrzelać. Przydatna umiejętność. A na balkon w budynku naprzeciwko, przylatuje podobno orzeł. Już się nie mogę doczekać.









Mam też za sobą pierwsze spotkanie z pająkiem. Był mały i czarny. Nie wiem, kto był szybszy, ja czy on, ale ja byłam na pewno głośniejsza. Kiedy już zebrałam się na odwagę, popełniłam morderstwo za pomocą kapcia. Zwłoki zostawiłam Mężowi na dowód, że pająk był i na wypadek, gdyby chciał identyfikować gatunek. Z możliwości nie skorzystał. Mam tylko nadzieję, że pająk przyjechał do nas razem z bagażami i w mieszkaniu więcej takich niespodzianek nie ma.


Chyba pójdę na taras postrzelać do ptaków...

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Window-shopping w Indiach

Window-shopping - i tak minęła nam pierwsza niedziela w Mumbaju.

Nie przepadam za zakupami. I nie taka miała być kolejność – w niedzielę mieliśmy wprowadzić się do naszego mieszkania. Ale skoro nie udało się tak jak planowaliśmy, to stwierdziliśmy, że wykorzystamy czas i zorientujemy się, gdzie i co można kupić w Mumbaju.

Są tu zarówno duże supermarkety i galerie handlowe, nastawione na zamożnych hindusów i expatów, jak i bazarki czy uliczne sklepiki typu „mydło i powidło”.

Zgodnie z poleceniem znajomej, najpierw wybraliśmy się do dużego sklepu w stylu Reala czy innego Auchan. I tu zaskoczenie – dostępna jest większość produktów powszechnych w Europie. Oczywiście wszystko ma swoją cenę! Jeżeli chodzi o kosmetyki i większość produktów spożywczych, nie będę miała problemu w szukaniu lokalnych doskonałości i odkrywaniu nowych smaków. Nawet bardzo cieszę się z takiej możliwości. To czego się nie wyrzeknę, to na przykład oliwa z oliwek. Bo choć kuchnia indyjska jest fantastyczna i bardzo mi smakuje, to wizualizacja efektów długoterminowego spożywania wyłącznie potraw na bazie klarowanego masła, budzi moje niepokoje. W obszarach zarówno zdrowotnym jak i wizualnym.

Uśmiech na naszych ustach przywołały stoiska z choinkami i ozdobami świątecznymi. Kiedy wyglądam przez okno, absolutnie nie mam poczucia, że właśnie zaczyna się grudzień. Temperatura na zewnątrz 32 st. C, odczuwalna 32 st. C, prognoza wtorek – piątek 36 st. C w dzień, 19 st. C w nocy, słonecznie, przejściowe zachmurzenie. Dla takiego zmarzlucha jak ja – marzenie! Niemniej jednak, choinka będzie jednym z pierwszych zakupów do naszego mieszkania. Może postawimy ją na balkonie.

Kolejna sprawa, która nie była dla nas dużym zaskoczeniem, w Indiach można kupić mięso z kurczaka, kurczaka i kurczaka. No dobrze – były też jagnięcina, a z okazji zbliżających się świąt kaczka i gęś dostępne na zamówienie. W całości, w kawałkach, gulaszowy, mielony, w przyprawach – kurczak nie wzbudził mojego zachwytu. Nie oczarowały mnie również półki pełne wędlin i kiełbasek drobiowych. Powiem szczerze, że chciałam bardzo stamtąd wyjść i raczej szybko nie zdobędę się na odwagę, na moje pierwsze sam na sam z mięsem w kuchni. Będę tęskniła za wołowiną.

Po wizycie w markecie spożywczym, wybraliśmy się na obejrzenie galerii handlowej. I tu znowu pozytywna niespodzianka – wielkie, trójpoziomowe centrum, z food court’em, kręgielnią i kinem, bardzo podobne do tych polskich, bo Niemcy mają zazwyczaj mniejsze. Butiki bardzo ekskluzywnych światowych marek, znane w Europie sieciówki oraz lokalne sklepy – każdy znajdzie coś dla siebie. To co zdziwiło mnie najbardziej, to fakt, że marki europejskie i amerykańskie, w Indiach sprzedają te same kolekcje co w Warszawie czy w Monachium. Chyba nikt nie zauważył, że zima w Indiach jest trochę nietypowa. A tak na poważnie, to podejrzewam, że społeczeństwo indyjskie nie jest traktowane jako poważny rynek. Raz ze względu na relatywnie niewielką klasę średnią, a dwa na upodobanie do tradycyjnych indyjskich strojów. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa, czy w Miami czy Dubaju sytuacja wygląda tak samo? I tym oto sposobem, gdybym tyko chciała, bez problemu kupiłabym tu puchową kamizelkę, jeansy i cieplutki sweter. To co mnie zachwyciło, to sklepy lokalnych marek, pełne tradycyjnych strojów z cieniutkiej bawełny i jedwabiu. Fantastyczne kolory, pięknie zdobienia i hafty. Na pewno kiedyś kupię sari, nie jestem tylko pewna, czy się w nim publicznie pokażę.

Na sam koniec dnia, wybraliśmy się na spacer w okolice naszego mieszkania. Znajoma poleciła nam tam mały bazarek, na którym ona kupowała świeże warzywa i owoce. Mnóstwo stoisk, ludzi – ogólny chaos. Słyszałam też o takich odważnych, którzy nabywali tam mięso - trzeba pamiętać, że nie poddawane jest tam ono żadnym badaniom sanitarnym. Cóż, niektórzy lubią ryzyko. Mięso dostępne jest tu też w formie jeszcze biegającej, a sprzedający doprowadzi je do stanu zgodnego z życzeniem kupującego. Może oskubać, wypatroszyć, podzielić na kawałki – co kto lubi, ale w takiej temperaturze jest to na pewno gwarancją świeżości.



Ogólne wrażenie - na pewno uda nam się kupić bez problemu wszystko, czego będziemy potrzebować - w ostateczności zawsze pozostaje jeszcze indyjski Amazon...

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Witamy w Indiach!

Siedzę sama w hotelu i marznę. I patrzę przez okno na pociągi. I bardzo bym chciała zobaczyć taki pociąg, pełen ludzi, taki z ludźmi na dachu, z ludźmi wylewającymi się drzwiami i oknami. Ale nie ma! Wszystkie pociągi takie zamknięte i puste. Ale trudno, nie dostaje się od losu wszystkiego od razu, a w Indiach podobno czas płynie inaczej...

Ale po kolei.

Dolecieliśmy w sobotę o 23:55. Według rozkładu, bez opóźnień. Lot minął bez komplikacji. No dobrze – bez poważnych komplikacji. Bo nie jest to przyjemne, gdy pasażer przed tobą puszcza bąki. Generalnie nie jestem wrażliwa na zapachy, ale w małym pomieszczeniu, przez 8 godzin – to dla mnie zbyt wiele. I nie ma znaczenia, że cichacze. Nie pomagało nawet wąchanie czekolady.

Mumbaj powitał nas temperaturą 27 st. C. Bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że po długich lotach jestem zazwyczaj bardzo zmarznięta.

Tutejsze lotnisko nie przestaje mnie zaskakiwać, choć muszę przyznać, że jest przepiękne – wielkie, jasne i błyszczące. Najpierw kilometry korytarzy. Korytarzy pełnych ludzi z obsługi, którzy niewiele robią – głównie patrzą na podróżnych i się uśmiechają. Jedna pani przeciera szmatką siedzenia, druga barierki, trzecia wskazuje wolną toaletę, czwarta podaje z podajnika papier do wytarcia rąk. Jeden urzędnik odbiera formularz wjazdowy i wbija pieczątkę, drugi sprawdza, czy każdy ma w paszporcie niniejszą pieczątkę. Trzeci przyjmuje deklaracje celne – nie on nie czyta tych deklaracji, on tylko zbiera karteczki i składa je w kupkę. Takie drobne zadania, sztucznie tworzone miejsca pracy, które dają utrzymanie całym rodzinom.

Spodziewaliśmy się dokładnej kontroli celnej. Nie ma się czemu dziwić – wprowadzamy się do Indii, podróżujemy z 7 walizkami i wwozimy nasz cały majątek. Po analizie indyjskich przepisów, z których nic nie wynika, przygotowani byliśmy na wielogodzinne spotkanie z urzędnikiem. Nie powiem, żebyśmy mieli na nie ochotę – raczej ta część podróży budziła w nas duże obawy. Tymczasem, udało się wszystko załatwić w 5 minut.

Czy wwozimy twardą walutę powyżej 5.000 USD? Nie. Czy wwozimy indyjskie rupie? Nie. Wwozimy biżuterię, srebrną i złotą oraz sprzęt elektroniczny na własny użytek. Czy biżuteria i sprzęt są używane? Tak. Nie ma problemu – witamy w Indiach!

Po tak efektywnie przeprowadzonej kontroli, z uśmiechami na ustach, zapakowaliśmy się do dwóch taksówek i pojechaliśmy odpocząć. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Aż sami jesteśmy tym faktem zdziwieni. Do tej pory, zarejestrowaliśmy tylko jedną stratę w postaci zniszczonej walizki - zresztą zniszczyłam ją sama. Niesamowite! Aż mi się nieskromnie pytanie nasuwa, czy tak dobrze to zaplanowaliśmy, czy po prostu mieliśmy tyle szczęścia? 


Teraz siedzę sama w pokoju i marznę. Mój mąż jest w pracy, a ja stresuję się jego pierwszym dniem razem z nim. Siedzę w hotelu, choć bardzo bym chciała być już w naszym mieszkaniu, coś organizować, urządzać. Niestety nie udało się wczoraj podpisać dokumentów i załatwić wszystkich spraw związanych z przekazaniem kluczy. Planujemy się dziś wprowadzić. Ale firma zarezerwowała nam hotel do środy, podobno tak na wszelki wypadek. Jednak przeczucie mi podpowiada, że w Indiach nic nie dzieje się bez przyczyny i ten bufor ma jakiś powód. A dlaczego marznę? Ano marznę, bo w Indiach „zimno” jest równoznaczne z „ekskluzywnie”. I choć próbuję podnieść temperaturę w pokoju, to obsługa uparcie i niepostrzeżenie, przy każdej wizycie, przestawia klimatyzację na 18,5 stopnia. Nie umiem się na nich złościć – wiem, że w ich opinii robią dla mnie jak najlepiej. Mogę się tylko uśmiechnąć i rozpocząć proces podgrzewania od początku.