poniedziałek, 5 stycznia 2015

International Airport Mumbai

Udało się! Wróciliśmy do domu! Ostatecznie, po ponad dwunastogodzinnej podróży z przerwą w Doha i dwugodzinnym czekaniu na nasz bagaż, w piątek o 5 rano położyliśmy się spać. Już prawie udało się nam przestawić na nowy czas, ale ten, kto twierdzi, że jet lag nie istnieje, jest w błędzie! A to tylko 4,5 godziny różnicy...

Wizyta na lotnisku w Mumbaju przypomniała mi natomiast o pewnym wydarzeniu...

Kiedy pierwszy raz w maju odwiedziliśmy Mumbaj, wiedzieliśmy niewiele. Tyle, ile można przeczytać czy usłyszeć. Wiedzieliśmy na przykład, że nie jest to kraj do końca bezpieczny. Napięte stosunki z Pakistanem, ciągle świeże wspomnienia o zamachach z 2008 roku, ogromne różnice społeczne - można się przestraszyć.

Wylądowaliśmy w nocy. Następna godzina niewiele wyjaśniła. Na lotnisku mnóstwo żołnierzy z długą bronią, oddzielne kontrole dla podróżnych z pakistańskim paszportem, sztab urzędników od wstawiania pieczątek. W hotelu kontrola wjeżdżających samochodów – rzut oka, kto siedzi na tylnym siedzeniu, lustereczko pod podwozie, stanowcza prośba o otwarcie bagażnika. Wejście do hotelu zabezpieczone bramką z wykrywaczem metali, stanowisko do prześwietlania bagażu. Czy sytuacja jest aż tak poważna? 

Przez kolejne dni nie udało nam się wyczuć sytuacji. Z jednej strony dokładne kontrole bezpieczeństwa i bramki w miejscach najczęściej odwiedzanych przez turystów. Z drugiej tłumy ludzi na ulicach, slamsy i świadomość, że w przypadku jakichkolwiek zamieszek sytuacja byłaby bardzo niebezpieczna.

I tak nadszedł dzień powrotu do Monachium, dzień, który otworzył mi oczy i pozwolił przyjąć właściwy stosunek do indyjskich środków bezpieczeństwa.

Przyjechaliśmy na lotnisko. Przepiękny, błyszczący budynek. Nie zdziwiło nas zbytnio, gdy w drzwiach powitał nas imponująco uzbrojony żołnierz i poprosił o okazanie paszportów i biletów. Weszliśmy do środka, usiedliśmy w pobliżu okienek do odprawy i czekaliśmy na ich otwarcie. Dookoła tłumy. Mnóstwo ludzi z walizkami, wózkami i różnorakim ekwipunkiem podróżnym. Pełno policji, wojska i innych służb bezpieczeństwa. Obu płci. Siedzieliśmy i obserwowaliśmy otoczenie. Tłumy są zawsze atrakcją samą w sobie. W pewnym momencie zorientowałam się, że w naszym najbliższym otoczeniu jesteśmy sami. Nie ma już rodziny, która jeszcze przed chwilą zajmowała wszystkie pozostałe miejsca w naszym rzędzie. Jest natomiast wózek bagażowy. Z paczuszką wielkości pudełka na buty, owiniętą w gazety. I co najważniejsze, nie było osoby, która mogłaby zostać uznana za właściciela zawiniątka.

Nie powiem, abym z takimi sytuacjami miała do czynienia często. Właściwie to był mój pierwszy raz. Mężu, czy widzisz co samo co ja? Czy ja panikuję? Najpierw pomyślałam, że zaraz zamkną lotnisko, odwołają loty i będziemy mieć gigantyczne opóźnienie. A byliśmy zmęczeni  całym dniem, temperaturą, perspektywą 9-godzinnego lotu. Usłyszałam w głowie komunikaty z Okęcia, żeby powiadamiać służby lotniska o każdym bagażu pozostawionym bez opieki. Przypomniałam sobie wezwania z Heathrow, że każdy bagaż pozostawiony bez nadzoru zostanie natychmiast zdetonowany. Wyobraziłam sobie tysiące ofiar możliwego zamachu na lotnisku w Mumbaju.  I poczucie obowiązku zwyciężyło...

Wybrałam wzrokiem sympatycznie wyglądającą, umundurowaną panią i poinformowałam ją, że obok nas stoi wózek z paczuszką. Że siedzimy tam już chwilkę i nie potrafię zlokalizować jego właściciela. Że nie chcę siać paniki, ale jeżeli uważa to za istotną informację, to niech coś z tym zrobi. Pani podziękowała. Ja się uśmiechnęłam i oddaliłam od wózka na bezpieczną odległość.
Przez następne 40 minut mieliśmy okazję oglądać poczynania służb bezpieczeństwa. Umundurowana pani obejrzała paczuszkę dokładnie. Pomachała ręką i podeszło do niej trzech mniej sympatycznie wyglądających panów z bronią długą. Panowie obejrzeli paczuszkę jeszcze raz. Może pani coś przeoczyła? Panowie gdzieś zadzwonili i przyszła elegancka pani z krótkofalówką. Popatrzyła na pudełeczko, powąchała i zaczęła intensywnie rozmawiać z kimś po drugiej stronie CB Radia. Tymczasem pierwsza pani i groźni panowie poczuli się zwolnieni z odpowiedzialności i sobie poszli. Długo nic się działo. W końcu na pomoc przyszły trzy panie sprzątające. Jedna z nich dzierżyła mopa. Po krótkiej rozmowie elegancka pani oddaliła się, a najodważniejsza z pań sprzątających podniosła paczuszkę, zajrzała do niej i z nią wyszła. Uff, nic nie wybuchło, to tylko śmieć. Podejrzane pudełeczko zostało ewakuowane. Udało się uniknąć paniki na lotnisku.

Co się więc wydarzyło w ciągu tych 40 minut? Po pierwsze, żartujemy, że trwało to tak długo, bo szukali osoby, która najmniej zarabia. Aczkolwiek, podejrzewam, że takie stwierdzenie nie do końca jest żartem. Po drugie, sytuacja wyjaśniła mi indyjskie podejście do tematu bezpieczeństwa. Uśmiechnęłam się i głęboko odetchnęłam, bo bezpieczeństwo jest zawsze najważniejsze...


Lotnisko w Mumbaju



I jeszcze kilka zdjęć z Doha w Katarze.

Sklep z modą damską

Smutny miś z Doha


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz