Udało się! Wróciliśmy do domu! Ostatecznie,
po ponad dwunastogodzinnej podróży z przerwą w Doha i dwugodzinnym czekaniu na
nasz bagaż, w piątek o 5 rano położyliśmy się spać. Już prawie udało się nam
przestawić na nowy czas, ale ten, kto twierdzi, że jet lag nie istnieje, jest w
błędzie! A to tylko 4,5 godziny różnicy...
Wizyta na lotnisku w Mumbaju przypomniała
mi natomiast o pewnym wydarzeniu...
Kiedy pierwszy raz w maju odwiedziliśmy
Mumbaj, wiedzieliśmy niewiele. Tyle, ile można przeczytać czy usłyszeć. Wiedzieliśmy
na przykład, że nie jest to kraj do końca bezpieczny. Napięte stosunki z
Pakistanem, ciągle świeże wspomnienia o zamachach z 2008 roku, ogromne różnice
społeczne - można się przestraszyć.
Wylądowaliśmy w nocy. Następna
godzina niewiele wyjaśniła. Na lotnisku mnóstwo żołnierzy z długą bronią,
oddzielne kontrole dla podróżnych z pakistańskim paszportem, sztab urzędników
od wstawiania pieczątek. W hotelu kontrola wjeżdżających samochodów – rzut oka,
kto siedzi na tylnym siedzeniu, lustereczko pod podwozie, stanowcza prośba o
otwarcie bagażnika. Wejście do hotelu zabezpieczone bramką z wykrywaczem
metali, stanowisko do prześwietlania bagażu. Czy sytuacja jest aż tak poważna?
Przez kolejne dni nie udało nam się
wyczuć sytuacji. Z jednej strony dokładne kontrole bezpieczeństwa i bramki w
miejscach najczęściej odwiedzanych przez turystów. Z drugiej tłumy ludzi na
ulicach, slamsy i świadomość, że w przypadku jakichkolwiek zamieszek sytuacja byłaby
bardzo niebezpieczna.
I tak nadszedł dzień powrotu do
Monachium, dzień, który otworzył mi oczy i pozwolił przyjąć właściwy stosunek
do indyjskich środków bezpieczeństwa.
Przyjechaliśmy na lotnisko. Przepiękny,
błyszczący budynek. Nie zdziwiło nas zbytnio, gdy w drzwiach powitał nas
imponująco uzbrojony żołnierz i poprosił o okazanie paszportów i biletów.
Weszliśmy do środka, usiedliśmy w pobliżu okienek do odprawy i czekaliśmy na
ich otwarcie. Dookoła tłumy. Mnóstwo ludzi z walizkami, wózkami i różnorakim ekwipunkiem
podróżnym. Pełno policji, wojska i innych służb bezpieczeństwa. Obu płci. Siedzieliśmy
i obserwowaliśmy otoczenie. Tłumy są zawsze atrakcją samą w sobie. W pewnym
momencie zorientowałam się, że w naszym najbliższym otoczeniu jesteśmy sami.
Nie ma już rodziny, która jeszcze przed chwilą zajmowała wszystkie pozostałe
miejsca w naszym rzędzie. Jest natomiast wózek bagażowy. Z paczuszką wielkości
pudełka na buty, owiniętą w gazety. I co najważniejsze, nie było osoby, która mogłaby
zostać uznana za właściciela zawiniątka.
Nie powiem, abym z takimi sytuacjami
miała do czynienia często. Właściwie to był mój pierwszy raz. Mężu, czy widzisz
co samo co ja? Czy ja panikuję? Najpierw pomyślałam, że zaraz zamkną lotnisko,
odwołają loty i będziemy mieć gigantyczne opóźnienie. A byliśmy zmęczeni całym dniem, temperaturą, perspektywą
9-godzinnego lotu. Usłyszałam w głowie komunikaty z Okęcia, żeby powiadamiać
służby lotniska o każdym bagażu pozostawionym bez opieki. Przypomniałam sobie wezwania
z Heathrow, że każdy bagaż pozostawiony bez nadzoru zostanie natychmiast
zdetonowany. Wyobraziłam sobie tysiące ofiar możliwego zamachu na lotnisku w
Mumbaju. I poczucie obowiązku
zwyciężyło...
Wybrałam wzrokiem sympatycznie wyglądającą,
umundurowaną panią i poinformowałam ją, że obok nas stoi wózek z paczuszką. Że
siedzimy tam już chwilkę i nie potrafię zlokalizować jego właściciela. Że nie
chcę siać paniki, ale jeżeli uważa to za istotną informację, to niech coś z tym
zrobi. Pani podziękowała. Ja się uśmiechnęłam i oddaliłam od wózka na
bezpieczną odległość.
Przez następne 40 minut mieliśmy
okazję oglądać poczynania służb bezpieczeństwa. Umundurowana pani obejrzała
paczuszkę dokładnie. Pomachała ręką i podeszło do niej trzech mniej
sympatycznie wyglądających panów z bronią długą. Panowie obejrzeli paczuszkę
jeszcze raz. Może pani coś przeoczyła? Panowie gdzieś zadzwonili i przyszła
elegancka pani z krótkofalówką. Popatrzyła na pudełeczko, powąchała i zaczęła
intensywnie rozmawiać z kimś po drugiej stronie CB Radia. Tymczasem pierwsza pani
i groźni panowie poczuli się zwolnieni z odpowiedzialności i sobie poszli.
Długo nic się działo. W końcu na pomoc przyszły trzy panie sprzątające. Jedna z
nich dzierżyła mopa. Po krótkiej rozmowie elegancka pani oddaliła się, a
najodważniejsza z pań sprzątających podniosła paczuszkę, zajrzała do niej i z
nią wyszła. Uff, nic nie wybuchło, to tylko śmieć. Podejrzane pudełeczko
zostało ewakuowane. Udało się uniknąć paniki na lotnisku.
Co się więc wydarzyło w ciągu tych 40
minut? Po pierwsze, żartujemy, że trwało to tak długo, bo szukali osoby, która
najmniej zarabia. Aczkolwiek, podejrzewam, że takie stwierdzenie nie do końca
jest żartem. Po drugie, sytuacja wyjaśniła mi indyjskie podejście do tematu
bezpieczeństwa. Uśmiechnęłam się i głęboko odetchnęłam, bo bezpieczeństwo jest
zawsze najważniejsze...
Sklep z modą damską |
Smutny miś z Doha |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz