No i
stało się. Byliśmy na naszym pierwszym ślubie w Indiach, a tak właściwie to
weselu, i bardzo nam się podobało. Ale od początku...
Zaproszenie
otrzymaliśmy tydzień temu, we wtorek. Uroczystość miała miejsce w Manickpur
Vasai, wiosce położonej około 50 kilometrów od Mumbaju. Przewidywany czas
dojazdu samochodem, biorąc pod uwagę tutejsze gigantyczne korki, został po
konsultacjach określony na 2,5 godziny. Zostaliśmy zaproszeni na 7:30 wieczorem
– tak więc nocny dojazd oraz powrót pociągiem nie wchodziły w grę. Ostatecznie
udało nam się ustalić z Krishną, że będzie mógł nas tam zawieźć.
Ślub
Sunanda i Cassell był katolicki. Mąż próbował się podpytać pozostałych kolegów, którzy także wybierali się na imprezę, czego tak naprawdę możemy
się spodziewać. Też nie wiedzieli, ponieważ wszyscy mieli tradycyjne
śluby hinduskie. Udało nam się ustalić, że na prezent się składamy i idziemy jako
jedna grupa. Że możemy wziąć kwiaty, jeżeli chcemy, ale nie musimy. Że obowiązuje
europejski dress code - ja mogę założyć sukienkę, Mąż garnitur bez krawata.
Zaproszenie na ślub |
W
Indiach, na ślub zapraszają rodzice. Z imienia i nazwiska, ojciec i matka pana
młodego, zapraszają serdecznie, aby być świadkiem i pobłogosławić związkowi ich
ukochanego syna z Cassell. Dalej na zaproszeniu podana była informacja kim są
rodzice panny młodej i skąd jej rodzina pochodzi oraz data, miejsce i godziny
uroczystości w kościele oraz wieczornego przyjęcia. Na samym końcu formułka – z
wyrazami szacunku od pewnego kapitana indyjskiej armii. I tu się zastanowiliśmy, bo z tego co nam wiadomo, Sunand pracuje w
finansach i niewiele ma wspólnego z armią. Na uroczystości wyjaśniono nam,
że chodziło o brata pana młodego, który został kapitanem w bardzo
młodym wieku 24 lat, czym przyniósł wielki honor całej rodzinie. Dlatego też zostało to wspomniane na zaproszeniu. Podejrzewam, że wersja zaproszenia dla
gości panny młodej wyglądała analogicznie, z tą różnicą, że dla nich odbywało
się osobne przyjęcie, w ciągu dnia.
Tak,
dobrze zrozumieliście! O 9:30 rano miały miejsce zaślubiny w kościele. Potem
gdzieś w środku dnia, z przerwą dla panny młodej na zmianę kreacji, uroczystość
dla jej rodziny. I na koniec o 19:30, kolacja dla gości pana młodego. Pomiędzy częścią drugą i trzecią również
nastąpiła zmiana sukni. A być może także fryzury i makijażu...
Rodzice
państwa młodych pokrywają koszty całej uroczystości. Podejrzewam, że są to
koszty niebagatelne. Saraswati opowiedziała mi, że tradycyjne hinduskie
uroczystości trwają dwa dni, a panna młoda występuje w aż czterech kreacjach! Ciekawe
zresztą, czy kurzą się one potem w szafie, tak jak moja suknia ślubna? Na
szczęście tylko jedna... Poza tym liczba gości zaczyna się podobno od 300 osób.
Coś w tym jest, bo Sunand wysłał zaproszenie mailem do wszystkich pracowników z
firmy Męża, a na zaproszeniu, które my dostaliśmy nie było prośby o
potwierdzenie przybycia.
I
nastała niedziela... Mąż założył czarny, elegancki garnitur. Krawat zapakował
na wszelki wypadek do mojej torebki. Ja zdecydowałam się na granatową, letnią
sukienkę i żeby nadać strojowi elegancji, na ramiona zarzuciłam bordowy szal -
moje pierwsze prawdziwe indyjskie Stole.
Przy
naszej ulicy są kwiaciarnie. Oferują one jednak tylko kompozycje kwiatów w
piance florystycznej. Próbowaliśmy porozmawiać z panami kwiaciarzami, ale
komunikacja nie była owocna. Mieliśmy wątpliwości, czy są to bukiety, które się
wręcza młodym, czy dekoracje sali weselnej? Dla nas wszystkie wyglądały raczej
na te drugie. Stwierdziliśmy, że wręczymy czekoladki. Oczywiście specjalne, wegetariańskie,
kupione jeszcze w Monachium, bez alkoholu i jajek. Dobrze, że je mieliśmy.
Dojechaliśmy
na miejsce za wcześnie. Pokręciliśmy się po okolicy, obejrzeliśmy lokalny
kościół i stwierdziliśmy, że jesteśmy głupi. A dlaczego? Indie, wieczór, wieś -
kto mógłby się spodziewać komarów...? A my nie wzięliśmy żadnego odstraszacza.
Impreza odbywała się na świeżym powietrzu i byliśmy już z tym pogodzeni, że wrócimy
pogryzieni. Na szczęście na miejscu przyjęcia były zapalone kadzidła i komarów tego
wieczoru już więcej nie widzieliśmy.
Koledzy
Męża się spóźniali. Mieliśmy już dość czekania i weszliśmy. Teren był ogrodzony dookoła i udekorowany płachtami białego
materiału. Na wprost od wejścia, w głębi, umieszczona była scena dla rodziny
pana młodego. Na całej długości, od wejścia do sceny, po lewej stronie,
rozstawiono okrągłe stoliki z krzesełkami. Na środku postawiono rzędami krzesła,
a po prawej stronie znajdowała się część gastronomiczna. Na kuchenkach gazowych
stały gary, parujące pięknymi zapachami.
![]() |
Miejsce uroczystości |
Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Usiedliśmy
przy stoliku z dobrym widokiem na wejście. Szybko podeszli do nas
kelnerzy i postawili przed nami po szklaneczce świeżego soku ananasowego.
Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Jak nie komary, to świeży sok! Jak nie
malaria, to sraczka! A skąd wiem, że był ananasowy? Nie mogłam się oprzeć. Pachniał i smakował wspaniale. Solidarnie wypiliśmy po łyczku,
kontestując wcześniej, że mamy przecież w mieszkaniu dwie toalety, wiec jakby
co, to damy radę...
Wreszcie
przyszli spóźnieni koledzy mojego Męża. Wszyscy ubrani w jeansy i koszule, choć
inaczej się z nim umawiali. Kwiaty przyniósł jeden z nich, w imieniu całej
firmy, więc dobrze, że zdecydowaliśmy się na czekoladki. To są Indie, tak tu po
prostu jest...
O
20.30 pojawiła się para młoda z jego rodzicami i rodzeństwem. Wyglądali pięknie - on w garniturze, ona w białej sukni. Cały orszak
przeszedł do sceny, witany przez stojących po obu stronach gości i posypywany
kolorowymi kulkami. Młodzi nakarmili się wzajemnie tortem. Następnie starszy
mężczyzna, podobno wujek, wygłosił przemówienie i odmówił modlitwę w intencji
szczęścia małżonków. Pan młody założył swoje żonie na szyję złoty łańcuszek,
który, podobnie jak obrączka na zachodzie, oznacza kobietę zamężną. Małżeństwa
w Indiach są w większości aranżowane. Nie wiem, jak było w przypadku tej pary,
ale zazwyczaj narzeczeni nie mają możliwości poznać się dobrze. Uznaje
się, że kobieta z chwilą ślubu przechodzi do rodziny męża. Zmienia rolę z córki na
synową, jego rodzeństwo staje się jej rodzeństwem. Dlatego też, potem nastąpiło
obustronne przedstawienie Cassell i rodziny Sunanda.
Zaczęła
ustawiać się kolejka. Najpierw rodzina, potem znajomi, sąsiedzi... Każdy
podchodził do młodych, gratulował im, a potem fotograf stojący pod sceną
robił zdjęcie. I tak po kolei... Wtedy dopiero okazało się ile ludzi pojawiło
się na imprezie... Kolejka stała na całej długości, od sceny aż do wejścia i
wcale nie traciła na długości. Para młoda zrobiła tylko krótką przerwę na
otwarcie bufetu – poza nią dzielnie stali i przyjmowali gratulacje. Dołączyliśmy do kolejki i kiedy nadszedł nasz czas, wręczyliśmy prezent,
czekoladki i złożyliśmy życzenia w imieniu całej firmy. Pan młody był bardzo
szczęśliwy, że jego szef i koledzy z pracy tak licznie przyszli mu pogratulować.
Szczęśliwa byłą również jego żona i rodzice. Ogólnie wszyscy byli bardzo
szczęśliwi i w tak radosnym nastroju stanęliśmy do wspólnego zdjęcia.
Wreszcie można było coś zjeść. Bufet podzielony był na trzy części: w pierwszej serwowano dania
wegetariańskie, w drugiej mięsne a w trzeciej deser. Obowiązywała samoobsługa i
każdy ustawiał się zgodnie ze swoimi przekonaniami żywieniowymi. W sekcji
non-veg do wyboru były trzy tradycyjne indyjskie dania: jedno na bazie
kurczaka, drugie jagnięciny, czyli po prostu kozy, oraz trzecie wołowiny. To
nie był ślub hinduski tylko katolicki – zresztą każdy mógł zjeść to, na co mu
pozwalają jego przekonania. Do tego oczywiście dodatki: ryż, placki roti i różne
świeże warzywa. W czasie, gdy staliśmy w kolejce, inni goście zajęli nasz stolik.
Pozostało nam więc jedzenie z talerzy postawionych na kolanach. To znaczy mi i
mojemu Mężowi, bo dla Hindusów jedzenie jedną ręką, tak aby się nie pobrudzić,
nie jest niczym wyjątkowym. Są oni w stanie łapać jedzenie przez placek i nawet
nie zamoczą sobie palców w sosie. Podziwiam tę sztukę. Jeżeli chodzi o
jedzenie, czuję się przy nich jak słoń w składzie porcelany. W niedzielę
przynajmniej dostaliśmy łyżki. Moja była ‘lekko’ brudna, lecz starałam się jej nie
przyglądać. Zamknęłam oczy przy pierwszym kęsie, a potem już mi bardzo
smakowało. Jak zawsze zresztą.
Po
daniu głównym poszukaliśmy deseru. Tymczasem para młoda ciągle przyjmowała
gratulacje, a kolejka wcale się znacznie nie zmniejszała... Na deser można było
dostać Kulfi, czyli bardzo mocno zmrożone rożki z mleka i śmietany oraz
lokalnych przypraw. Coś na kształt naszych lodów, tylko lekko solone.
Przepyszne, w smaku lekko krówkowe. W tym momencie też przemknęła mi myśl, że
może nie jest to najlepszy pomysł, ale szybko ją odgoniłam. Przecież zamrożenie
żywności teoretycznie zabija bakterie...
Rożki Kulfi. Zdjęcie z mojej pierwszej indyjskiej książki kulinarnej "Best of indian cooking". Na weselu wyglądało bardzo podobnie. |
Po
jedzeniu popatrzyliśmy wszyscy na siebie i stwierdziliśmy, że czas na nas. O 22:00 najedzeni pożegnaliśmy się i każdy udał się w swoją stronę. Para młoda
nadal przyjmowała życzenia. Gdy skończą – zjedzą i też pójdą do domu...
Na
treningu inter-kulturowym, trener opowiadał nam, że w Indiach istnieje odwrócona
kolejność przyjęć. Kiedy wystosuje się zaproszenie na 19:00, to należy
oczekiwać, że goście stopniowo, w ciągu kilku godzin pojawią się w planowanym
składzie. W tym czasie zostaną podane przekąski i napoje oraz toczyć się będzie
życie towarzyskie. Podanie głównego posiłku jest sygnałem do zakończenia
imprezy. Nie sądziłam jednak, że doświadczę tego tak dosłownie. Bardzo
praktyczne – jasny komunikat.
Do
domu wróciliśmy bezpiecznie, choć wytrzęsieni dwugodzinną jazdą po indyjskich,
nierównych drogach. Jak do tej pory sraczki, ani malarii, nie stwierdzono!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz