środa, 17 grudnia 2014

Indyjski ślub

No i stało się. Byliśmy na naszym pierwszym ślubie w Indiach, a tak właściwie to weselu, i bardzo nam się podobało. Ale od początku...

Zaproszenie otrzymaliśmy tydzień temu, we wtorek. Uroczystość miała miejsce w Manickpur Vasai, wiosce położonej około 50 kilometrów od Mumbaju. Przewidywany czas dojazdu samochodem, biorąc pod uwagę tutejsze gigantyczne korki, został po konsultacjach określony na 2,5 godziny. Zostaliśmy zaproszeni na 7:30 wieczorem – tak więc nocny dojazd oraz powrót pociągiem nie wchodziły w grę. Ostatecznie udało nam się ustalić z Krishną, że będzie mógł nas tam zawieźć.

Ślub Sunanda i Cassell był katolicki. Mąż próbował się podpytać pozostałych kolegów, którzy także wybierali się na imprezę, czego tak naprawdę możemy się spodziewać. Też nie wiedzieli, ponieważ wszyscy mieli tradycyjne śluby hinduskie. Udało nam się ustalić, że na prezent się składamy i idziemy jako jedna grupa. Że możemy wziąć kwiaty, jeżeli chcemy, ale nie musimy. Że obowiązuje europejski dress code - ja mogę założyć sukienkę, Mąż garnitur bez krawata.

Zaproszenie na ślub

W Indiach, na ślub zapraszają rodzice. Z imienia i nazwiska, ojciec i matka pana młodego, zapraszają serdecznie, aby być świadkiem i pobłogosławić związkowi ich ukochanego syna z Cassell. Dalej na zaproszeniu podana była informacja kim są rodzice panny młodej i skąd jej rodzina pochodzi oraz data, miejsce i godziny uroczystości w kościele oraz wieczornego przyjęcia. Na samym końcu formułka – z wyrazami szacunku od pewnego kapitana indyjskiej armii. I tu się zastanowiliśmy, bo z tego co nam wiadomo, Sunand pracuje w finansach i niewiele ma wspólnego z armią. Na uroczystości wyjaśniono nam, że chodziło o brata pana młodego, który został kapitanem w bardzo młodym wieku 24 lat, czym przyniósł wielki honor całej rodzinie. Dlatego też zostało to wspomniane na zaproszeniu. Podejrzewam, że wersja zaproszenia dla gości panny młodej wyglądała analogicznie, z tą różnicą, że dla nich odbywało się osobne przyjęcie, w ciągu dnia.

Tak, dobrze zrozumieliście! O 9:30 rano miały miejsce zaślubiny w kościele. Potem gdzieś w środku dnia, z przerwą dla panny młodej na zmianę kreacji, uroczystość dla jej rodziny. I na koniec o 19:30, kolacja dla gości pana młodego. Pomiędzy częścią drugą i trzecią również nastąpiła zmiana sukni. A być może także fryzury i makijażu...

Rodzice państwa młodych pokrywają koszty całej uroczystości. Podejrzewam, że są to koszty niebagatelne. Saraswati opowiedziała mi, że tradycyjne hinduskie uroczystości trwają dwa dni, a panna młoda występuje w aż czterech kreacjach! Ciekawe zresztą, czy kurzą się one potem w szafie, tak jak moja suknia ślubna? Na szczęście tylko jedna... Poza tym liczba gości zaczyna się podobno od 300 osób. Coś w tym jest, bo Sunand wysłał zaproszenie mailem do wszystkich pracowników z firmy Męża, a na zaproszeniu, które my dostaliśmy nie było prośby o potwierdzenie przybycia.

I nastała niedziela... Mąż założył czarny, elegancki garnitur. Krawat zapakował na wszelki wypadek do mojej torebki. Ja zdecydowałam się na granatową, letnią sukienkę i żeby nadać strojowi elegancji, na ramiona zarzuciłam bordowy szal - moje pierwsze prawdziwe indyjskie Stole.

Przy naszej ulicy są kwiaciarnie. Oferują one jednak tylko kompozycje kwiatów w piance florystycznej. Próbowaliśmy porozmawiać z panami kwiaciarzami, ale komunikacja nie była owocna. Mieliśmy wątpliwości, czy są to bukiety, które się wręcza młodym, czy dekoracje sali weselnej? Dla nas wszystkie wyglądały raczej na te drugie. Stwierdziliśmy, że wręczymy czekoladki. Oczywiście specjalne, wegetariańskie, kupione jeszcze w Monachium, bez alkoholu i jajek. Dobrze, że je mieliśmy.

Dojechaliśmy na miejsce za wcześnie. Pokręciliśmy się po okolicy, obejrzeliśmy lokalny kościół i stwierdziliśmy, że jesteśmy głupi. A dlaczego? Indie, wieczór, wieś - kto mógłby się spodziewać komarów...? A my nie wzięliśmy żadnego odstraszacza. Impreza odbywała się na świeżym powietrzu i byliśmy już z tym pogodzeni, że wrócimy pogryzieni. Na szczęście na miejscu przyjęcia były zapalone kadzidła i komarów tego wieczoru już więcej nie widzieliśmy.

Koledzy Męża się spóźniali. Mieliśmy już dość czekania i weszliśmy. Teren był ogrodzony dookoła i udekorowany płachtami białego materiału. Na wprost od wejścia, w głębi, umieszczona była scena dla rodziny pana młodego. Na całej długości, od wejścia do sceny, po lewej stronie, rozstawiono okrągłe stoliki z krzesełkami. Na środku postawiono rzędami krzesła, a po prawej stronie znajdowała się część gastronomiczna. Na kuchenkach gazowych stały gary, parujące pięknymi zapachami.

Miejsce uroczystości

Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Usiedliśmy przy stoliku z dobrym widokiem na wejście. Szybko podeszli do nas kelnerzy i postawili przed nami po szklaneczce świeżego soku ananasowego. Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Jak nie komary, to świeży sok! Jak nie malaria, to sraczka! A skąd wiem, że był ananasowy? Nie mogłam się oprzeć. Pachniał i smakował wspaniale. Solidarnie wypiliśmy po łyczku, kontestując wcześniej, że mamy przecież w mieszkaniu dwie toalety, wiec jakby co, to damy radę...

Wreszcie przyszli spóźnieni koledzy mojego Męża. Wszyscy ubrani w jeansy i koszule, choć inaczej się z nim umawiali. Kwiaty przyniósł jeden z nich, w imieniu całej firmy, więc dobrze, że zdecydowaliśmy się na czekoladki. To są Indie, tak tu po prostu jest...

O 20.30 pojawiła się para młoda z jego rodzicami i rodzeństwem. Wyglądali pięknie - on w garniturze, ona w białej sukni. Cały orszak przeszedł do sceny, witany przez stojących po obu stronach gości i posypywany kolorowymi kulkami. Młodzi nakarmili się wzajemnie tortem. Następnie starszy mężczyzna, podobno wujek, wygłosił przemówienie i odmówił modlitwę w intencji szczęścia małżonków. Pan młody założył swoje żonie na szyję złoty łańcuszek, który, podobnie jak obrączka na zachodzie, oznacza kobietę zamężną. Małżeństwa w Indiach są w większości aranżowane. Nie wiem, jak było w przypadku tej pary, ale zazwyczaj narzeczeni nie mają możliwości poznać się dobrze. Uznaje się, że kobieta z chwilą ślubu przechodzi do rodziny męża. Zmienia rolę z córki na synową, jego rodzeństwo staje się jej rodzeństwem. Dlatego też, potem nastąpiło obustronne przedstawienie Cassell i rodziny Sunanda.

Zaczęła ustawiać się kolejka. Najpierw rodzina, potem znajomi, sąsiedzi... Każdy podchodził do młodych, gratulował im, a potem fotograf stojący pod sceną robił zdjęcie. I tak po kolei... Wtedy dopiero okazało się ile ludzi pojawiło się na imprezie... Kolejka stała na całej długości, od sceny aż do wejścia i wcale nie traciła na długości. Para młoda zrobiła tylko krótką przerwę na otwarcie bufetu – poza nią dzielnie stali i przyjmowali gratulacje. Dołączyliśmy do kolejki i kiedy nadszedł nasz czas, wręczyliśmy prezent, czekoladki i złożyliśmy życzenia w imieniu całej firmy. Pan młody był bardzo szczęśliwy, że jego szef i koledzy z pracy tak licznie przyszli mu pogratulować. Szczęśliwa byłą również jego żona i rodzice. Ogólnie wszyscy byli bardzo szczęśliwi i w tak radosnym nastroju stanęliśmy do wspólnego zdjęcia.

Wreszcie można było coś zjeść. Bufet podzielony był na trzy części: w pierwszej serwowano dania wegetariańskie, w drugiej mięsne a w trzeciej deser. Obowiązywała samoobsługa i każdy ustawiał się zgodnie ze swoimi przekonaniami żywieniowymi. W sekcji non-veg do wyboru były trzy tradycyjne indyjskie dania: jedno na bazie kurczaka, drugie jagnięciny, czyli po prostu kozy, oraz trzecie wołowiny. To nie był ślub hinduski tylko katolicki – zresztą każdy mógł zjeść to, na co mu pozwalają jego przekonania. Do tego oczywiście dodatki: ryż, placki roti i różne świeże warzywa. W czasie, gdy staliśmy w kolejce, inni goście zajęli nasz stolik. Pozostało nam więc jedzenie z talerzy postawionych na kolanach. To znaczy mi i mojemu Mężowi, bo dla Hindusów jedzenie jedną ręką, tak aby się nie pobrudzić, nie jest niczym wyjątkowym. Są oni w stanie łapać jedzenie przez placek i nawet nie zamoczą sobie palców w sosie. Podziwiam tę sztukę. Jeżeli chodzi o jedzenie, czuję się przy nich jak słoń w składzie porcelany. W niedzielę przynajmniej dostaliśmy łyżki. Moja była ‘lekko’ brudna, lecz starałam się jej nie przyglądać. Zamknęłam oczy przy pierwszym kęsie, a potem już mi bardzo smakowało. Jak zawsze zresztą.

Po daniu głównym poszukaliśmy deseru. Tymczasem para młoda ciągle przyjmowała gratulacje, a kolejka wcale się znacznie nie zmniejszała... Na deser można było dostać Kulfi, czyli bardzo mocno zmrożone rożki z mleka i śmietany oraz lokalnych przypraw. Coś na kształt naszych lodów, tylko lekko solone. Przepyszne, w smaku lekko krówkowe. W tym momencie też przemknęła mi myśl, że może nie jest to najlepszy pomysł, ale szybko ją odgoniłam. Przecież zamrożenie żywności teoretycznie zabija bakterie...

Rożki Kulfi. Zdjęcie z mojej pierwszej indyjskiej książki kulinarnej
"Best of indian cooking". Na weselu wyglądało bardzo podobnie.

Po jedzeniu popatrzyliśmy wszyscy na siebie i stwierdziliśmy, że czas na nas. O 22:00 najedzeni pożegnaliśmy się i każdy udał się w swoją stronę. Para młoda nadal przyjmowała życzenia. Gdy skończą – zjedzą i też pójdą do domu...

Na treningu inter-kulturowym, trener opowiadał nam, że w Indiach istnieje odwrócona kolejność przyjęć. Kiedy wystosuje się zaproszenie na 19:00, to należy oczekiwać, że goście stopniowo, w ciągu kilku godzin pojawią się w planowanym składzie. W tym czasie zostaną podane przekąski i napoje oraz toczyć się będzie życie towarzyskie. Podanie głównego posiłku jest sygnałem do zakończenia imprezy. Nie sądziłam jednak, że doświadczę tego tak dosłownie. Bardzo praktyczne – jasny komunikat.


Do domu wróciliśmy bezpiecznie, choć wytrzęsieni dwugodzinną jazdą po indyjskich, nierównych drogach. Jak do tej pory sraczki, ani malarii, nie stwierdzono!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz