czwartek, 5 marca 2015

Nasze podróże - Chennai cz. 2

Po odwiedzeniu świątyni udaliśmy się rikszą do Fortu St. George. Jest to pierwsza twierdza wzniesiona przez Brytyjczyków w Indiach, nazwana imieniem patrona Anglii. Fort pochodzi z 17. wieku i był główną lokalizacją Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej do 1772 roku, kiedy to przeniosła się ona do Kalkuty. Obecnie budynki oddane są do dyspozycji władz stanu Tamil Nadu. Ciągle jest to również przystanek dla oddziałów wojskowych w drodze na południe i na Andamany. Z tego też powodu, poruszanie się po terenie jest utrudnione, pilnujący strażnicy nie wszędzie pozwalają wejść i robić zdjęcia.

Na terenie Fortu można obejrzeć: muzeum, St. Mary’s Church, czyli najstarszy anglikański kościół w Indiach oraz drugi co do wysokości w Indiach, 46 metrowy (150 stóp) maszt flagowy z drzewa tekowego. Został on podobno zabrany z wraku statku i osadzony w Forcie w 17. wieku. 


Budynek muzeum fortowego. Został on prawdopodobne zbudowany w latach
80-tych 18. wieku. W ramach jego pierwotnego przeznaczenia było to miejsce gdzie
można było kupować, sprzedawać i wymieniać towary. Obecnie w zasobach
muzeum znajdują się pamiątki po okresie brytyjskim, takie jak: monety,
broń, obrazy, odznaczenia i ordery, zastawy stołowe z herbami itp.
Armaty przed wejściem do muzeum
Ten 45-metrowy masz flagowy został wzniesiony za
czasów gubernatora Elihu Yale, w 1687 roku. Pan
Yale zaczynał karierę jako urzędnik w Brytyjskiej Kompanii
Wschodnioindyjskiej, a po powrocie założył w
USA słynny uniwersytet.
St. Mary's Church, prawdopodobnie najstarszy anglikański
kościół w Azji, został zbudowany pod koniec 17. wieku.
Można tam zobaczyć historyczne obrazy, biblie i srebrne naczynia.
Poza tym jest on naprawdę oazą spokoju - odpocząć można zwłaszcza
w zielonych i kwitnących ogrodach na tyłach budynku.
W tej świątyni odbyły się śluby dwóch ważnych osobistości
fortu - panów Elihu Yale i Roberta Cliva.
Fasada kościoła
Indie są krajem zróżnicowanym pod względem religijnym.
Jak widać praktyka zdejmowania butów w świątyniach indyjskich
została również przeniesiona do innych wyznań.
Wnętrze kościoła. W głębi nad ołtarzem wisi obraz nieznanego artysty o tytule
"Ostatnia wieczerza". Jest on bardzo podobny do tego oryginalnego z Watykanu. 
Prawdopodobnie trawił on do świątyni pod koniec 18. wieku, ale
namalowany został w Europie, wiele stuleci wcześniej.
Ławka w St Mary's Church
Witraż
Chrzcielnica
Ściana od strony ogrodów. Kiedy usiedliśmy tu na chwilę, aby odpocząć,
po raz pierwszy w Chennai (a może w ogóle w Indiach?) ogarnęło nas
poczucie spokoju i ciszy. Było tak mało "indyjsko", że zaczęliśmy się zastanawiać
co z tym miejscem jest nie tak. Tam było po prostu "brytyjsko". 
Wieża kościelna, widok od strony ogrodów
Ogrody St Mary's Church
Płyty nagrobne na dziedzińcu kościoła
Uliczki w forcie są zadbane a dookoła jest bardzo zielono. Większa część kompleksu
jest jednak przeznaczona na budynki wojskowe lub rządowe, do których dostęp
dla zwiedzających jest zabroniony. Formą zabezpieczenia są zazwyczaj szlaban
albo żołnierz z karabinem. Albo oba rozwiązania równocześnie.
Kapliczka przy wyjściu w fortu. W Indiach świątynia jako budynek, w którym
odprawiane są rytuały religijne, nie jest konieczna. Najważniejsze są ołtarz i postać boga,
do którego każdy może modlić się indywidualnie, w swojej przestrzeni. A ołtarz może
stanąć wszędzie - na ulicy pod drzewem, przy domu, na łonie natury...
Figurka z ołtarza
Wyszliśmy z fortu i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej. Chwilowo odurzeni spokojem i ciszą, jakich jeszcze przed chwilą doświadczaliśmy, daliśmy się zagadać pewnemu Hindusowi. Zgodnie z planem chcieliśmy jechać do kolejnej świątyni, Parthasarathi Temple. Pan nam powiedział, że za 100 rupii zawiezie nas tam, a potem jeszcze w inne miejsca, które zaczął szybko wymieniać. Ogólnie zorganizował nam już w swojej głowie resztę dnia. Wyraźnie zaznaczyliśmy, że chcemy jechać tylko w to jedno miejsce i trzy razy to jeszcze podkreśliliśmy. Kiedy wydawało się nam, że już zrozumiał, podyskutowaliśmy chwilę ze sobą. Dochodząc do wniosku, że przecież i tak chcieliśmy właśnie złapać rikszę, stwierdziliśmy, że co nam szkodzi jechać właśnie z nim. Kiedy wsiedliśmy do rikszy okazało się, że ten pan nie jest rikszarzem, tylko zajmuje miejsce z przodu, obok kierowcy. Wtedy już wiedzieliśmy, że się daliśmy wrobić i pan jest we własnym mniemaniu „przewodnikiem”. Byliśmy bardzo źli na siebie, bo z takim przewodnikami jest jeden podstawowy problem – bardzo trudno się ich pozbyć, a swoim niechcianym towarzystwem potrafią popsuć resztę dnia.

Pan „przewodnik”, zabawiając nas po drodze rozmową i popisują się zdolnościami lingwistycznymi, zawiózł nas, tak jak ustaliliśmy, do Parthasarathi Temple. Na miejscu okazało się jednak, że świątynia jest zamknięta ze względu na przerwę obiadową. Poza tym główny, najpiękniejszy gopuram jest właśnie w trakcie konserwacji i jest cały zasłonięty rusztowaniami i płachtami płótna. Poczuliśmy się również osaczeni przez osoby żebrzące pod świątynią. Kiedy zobaczyli jak wysiadamy z rikszy, dosłownie się na nas rzucili i otoczyli kółkiem, prosząc o jałmużnę. Chcieliśmy jak najszybciej się stamtąd oddalić! Powiedzieliśmy naszemu panu „przewodnikowi”, że w takich okolicznościach, dostanie od nas umówione pieniądze, ale ma nas zawieźć po prostu na plażę. Udało nam się wreszcie sprawić, aby uwierzył, że nic więcej z nim dziś nie zobaczymy.

Wtedy chwycił się on pomysłu, że po drodze na plażę jest sklep i on nas tam zawiezie. Wyjaśniliśmy mu, że traci czas bo my i tak nic nie kupimy. Przekonywał nas, że nie musimy, a on i tak zarobi, bo właściciel płaci mu od każdego przywiezionego klienta. I tak sobie dyskutowaliśmy jeżdżąc uliczkami Channai – my chcieliśmy, żeby zawiózł nas na plażę,  a on pytał, co nam szkodzi pomóc innemu człowiekowi, skoro sami na tym nic nie tracimy. Stanęło na tym, że wejdziemy na 3 minuty do sklepu, pod warunkiem, że nie będziemy musieli w tym celu zboczyć z naszej drogi na plażę. Po kilku dalszych minutach jazdy, kiedy już totalnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, a morza wcale nie było widać, Mąż wyciągnął telefon i zaczął nas lokalizować na mapie. Okazało się oczywiście, że od plaży to się już porządnie oddaliliśmy. Kazaliśmy mu natychmiast się zatrzymać i wysiedliśmy z rikszy. Z żelaznym argumentem, że nas okłamał i wcale nie jedziemy w kierunku plaży, już nie dyskutował. Zresztą ton naszego "NIE" był bardzo przekonujący.

Pan stracił na tym najwięcej – swój czas i nasze zaufanie. Myślę, że 100 rupii, które mu daliśmy, nie pokryły nawet kosztów przejazdu po Chennai, jaki nam zafundował. A przygoda była dla nas lekcją asertywności. Drugi raz już się tak nie damy! Ale jestem pewna, że mają tu jeszcze 1000 innych sposobów, jak zarobić na turyście. 

A na plażę urządziliśmy sobie spacer, ulicami całkiem sympatycznego, aczkolwiek śmierdzącego, bazarku. A plaża, na którą było nam tak śpieszno, to nie byle jaka plaża! I absolutnie nie zamierzaliśmy się tam opalać!

Na wschodnich krańcach miasta, nad Zatoką Bengalską, przez 13 kilometrów ciągnie się imponująca plaża miejska naturalnego pochodzenia. Jest ona piaszczysta i jak na indyjskie standardy, dość czysta. Jej średnia szerokość szacowana jest na 300, a maksymalna na 437 metrów. Z tak atrakcyjnymi wymiarami kwalifikuje się ona jako druga pod względem długości plaża w Indiach i jedenasta na świecie. Kąpiele są tam zabronione ze względu na bardzo niebezpieczne prądy. Czy niestety? Stan czystości wód do kąpieli nie zachęca i osobiście bym nie skorzystała. Statystyki podają również, że jest to najbardziej zatłoczona plaża w Indiach - w okresach wakacji i świąt odwiedza ją nawet 20.000 ludzi dziennie.

Plaża słynęła z nieskazitelnego piękna i bogatego ekosystemu, ale od lat 20-tych XX wieku, poziom zanieczyszczenia wód ciągle rośnie. Pomimo tego, wody Zatoki Bengalskiej zamieszkałe są, między innymi, przez rekiny, płaszczki, kraby i inne stworzenia morskie, które zazwyczaj spotykamy w akwariach lub na talerzach. Ponadto, od października do kwietnia, w czasie sezonu godowego przybywają tam Żółwie oliwkowe (Olive ridley sea turtle). Niestety, my żadnych żółwi nie spotkaliśmy. Znaleźliśmy natomiast stowarzyszenie (Students' Sea Turtle Conservation Network), które zajmuje się ich ochroną. W sezonie lęgowym, co noc przemierzają oni plażę, zbierają jaja i składają je w bezpieczne miejsce, a kiedy żółwie już się wyklują, transportują je do morza. W piątki i soboty, takie nocne spacery są natomiast organizowane dla wszystkich zainteresowanych (od 11 w nocy do 4/5 nad ranem). Prawda, że kusząca opcja?!

Poczynając od linii morza, plaża w tym miejscu ma pewnie z 400 metrów szerokości,
potem jest ulica dojazdowa na plażę i chodnik, następnie pasmo zieleni (na zdjęciu
zaczyna się skrajnie po lewej stronie), i wreszcie jeszcze raz szeroki chodnik i ulica,
dwukierunkowa, trzy pasy w każdą stronę... Widać, że zbudowane z rozmachem.
Tu drugi raz zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie są ci wszyscy ludzie. W Indiach takie pustki
można tłumaczyć tylko gorącymi godzinami południowymi.






Plaża piaszczysta, ale butów i tak nie zdjęłam...
Wszystkie budki zamknięte. Życie na plaży zamarło. Tylko pod stoiskami śpią
sprzedawcy, czekając na bardziej sprzyjającą porę dnia.
I znowu motyw prania. Jak widać w Chennai obowiązuje ta sama technika suszenia.


Równolegle do plaży, od Fortu St. George aż do Bazyliki San Thome, ciągnie się bardzo reprezentacyjna promenada, Marina Drive. Została ona zbudowana pod koniec 19. wieku z inicjatywy gubernatora Grant-Duff. Jest to oaza spokoju – dla mieszkańców możliwość ucieczki od hałasu i temperatury miasta oraz poczucia na twarzy chłodu bryzy morskiej.

Idąc wzdłuż promenady mija się mnóstwo parków i pomników.

Anna Memorial, lokalnie znany również jako Anna Samadhi, to pomnik zbudowany, aby upamiętnić jednego z premierów stanu Tamil Nadu, C. N. Annadurai. Kiedy w 1969 roku umarł, został skremowany i właśnie tu, przy plaży złożono jego szczątki. Jego pogrzeb został odnotowany w Księdze Rekordów Guinessa, jako wydarzenie tego typu, które zgromadziło największą liczbę osób w historii – przybyło 15 milionów ludzi.

Brama prowadząca do Anna Memorial 
Za bramą, po lewej stronie, znajduje się pomnik Kambara, XII-wiecznego
poety tamilskiego pochodzenia, zwanego "królem poetów".
Po prawej stronie stoi pomnik Ilango Adigala. Był on autorem "Silappathikaram",
jednego z czołowych dzieł literatury Tamil. Według legendy to książę,
który zdecydował się na życie ascety.
Anna Memorial



Napis na płycie nagrobnej - "Tu spoczywa szlachetne serce, które wszystko zniesie".

Zaraz obok Anna Memorial znajduje się MGR Memorial - ogrody, pomnik i grób innego premiera Tamil Nadu, M. G. Ramachandran’a. Zanim został politykiem, był on znanym aktorem, reżyserem i producentem. Oba obiekty mocno ucierpiały w 2004 roku od tsunami, które uderzyło w wybrzeże Indii. Jak widać zostały pięknie odnowione.


Brama prowadząca do MGR Memorial, ozdobiona figurą Pegaza, skrzydlatego konia
z mitologii greckiej oraz dwoma liśćmi, które stanowią symbol założonej
przez M. G. Ramachandran partii AIADMK.

Pegaz, widok od strony MGR Memorial
Ogólny widok na MGR Memorial

Popiersie M. G. Ramachandran’a - dostarczyło mi na pewno więcej emocji niż jakiekolwiek inne,
które wcześniej widziałam. Skrzyżowanie Jaruzelskiego z Bobem Marleyem!
Konstrukcja nad grobem M. G. Ramachandran’a
Grób M. G. Ramachandran’a
Konstrukcja nad grobem
Nie do końca rozumiem dlaczego, ale kiedy MGR zmarł, 24 grudnia 1987, informacja o jego
śmierci wywołała w całym stanie zamieszki, które ostatecznie udało się opanować dopiero po miesiącu.
Celem ataków stały się sklepy, kina, komunikacja miejska oraz własność prywatna.
Milion ludzi przyszło go pożegnać, a w trakcie rozruchów, wywołanych w czasie pogrzebu,
zginęło 29 osób i 47 funkcjonariuszy policji zostało rannych. Po jego śmierci ludzie popełniali
samobójstwa i z żalu golili głowy. Jak widać Hindusi bardzo kochają swoich polityków. Albo aktorów!?
Prawie każdy, kto odwiedzał grób przytulał się do niego, albo przynajmniej trzymał dłuższą
chwilę rękę na płycie nagrobnej.
Alejki parkowe na terenie MGR Memorial



Poruszając się dalej w kierunku Bazyliki San Thome doszliśmy do pomnika "The Triumph of Labour", znanego również jako "Labour statue" (triumf pracy). Pomnik został wyrzeźbiony przez Debi Prasad Roy Chowdhry'ego, pierwszego lokalnego (nie brytyjskiego pochodzenia) dyrektora Madras School of Arts and Crafts (Szkoła Sztuki i Rzemiosła). Statua pokazuje czterech mężczyzn trudzących się, aby przesunąć głaz, symbolizując niniejszym ciężkie życie klasy pracującej. Niektórzy dopatrują się tu podobieństwa do słynnego podniesienia flagi przez żołnierzy amerykańskich w czasie II Wojny Światowej.
The Triumph of Labour

Idąc dalej promenadą, nieustannie nagabywani przez natrętnych rikszarzy, którzy nie rozumieli pierwszego, drugiego i trzeciego "NIE", dotarliśmy do Bazyliki San Thome. Podobno święty Tomasz, jeden z dwunastu apostołów, po śmierci Jezusa, trafił do Indii. Spędził tu wiele lat głosząc prawdę objawioną i nawracając lokalną ludność. Wędrując na wschód, dotarł aż do Mylapore, gdzie ostatecznie zmarł. Jego ciało zostało przeniesione do San Tome, wtedy jeszcze małego kościółka, i pochowane w jednej z jego krypt. Zapewne właśnie, kierując się tymi informacjami, w 16. wieku, Portugalczycy wybudowali bazylikę w jej obecnej lokalizacji i imponującej gotyckiej formie. Podobno w grobowcach San Thome przechowywane są relikwie w postaci kości z dłoni świętego oraz lancy, z której poniósł on śmierć. 

Bazylika San Thome
Przed bazyliką rozpoznaliśmy znajomą postać.



W środku kościół jest bardzo spokojny i chłodny. Wrażenie robią witrażowe okna
oraz piękny drewniany sufit.


Ołtarz
Tu też się przyjął zwyczaj pozostawiania butów przed wejściem.

A na koniec, zanim pożegnam się zdjęciami z plaży, na którą poszliśmy jeszcze raz celebrując wieczór, kilka uwag ogólnych i przemyśleń. Po pierwsze, w Chennai jest dużo bardziej przejrzyste powietrze i lepsza widoczność. Nie powiem, aby mi mumbajskiego smogu bardzo brakowało. Po drugie, ludzie w Chennai posługują się dużo lepszym angielskim niż w Mumbaju. Można się dogadać w tym języku nawet z rikszarzami! U nas jest to rzadkość – komunikacja odbywa się tu zazwyczaj, na początku przez podanie lokalizacji docelowej, a potem na migi. Po trzecie, ku naszemu zdziwieniu, wzbudzaliśmy w Chennai relatywnie małe zainteresowanie. Chodzi mi oczywiście o zainteresowanie mierzone ilością mniej lub bardziej natarczywych spojrzeń. Po kolejnym wspólnym pozowaniu, założyliśmy się nawet z Mężem, jaki będzie wynik tego dnia. Skończyło się na czterech wspólnych zdjęciach, które nieznajomi, teraz już znajomi, zabrali gdzieś w swoich telefonach. Mąż zakład wygrał!

Żegnam się więc zdjęciami plaży, na którą poszliśmy tuż przed zmierzchem. Ja z zamiarem podziwiania zachodu słońca. Nic z tego nie wyszło! A dlaczego? Bo to była wschodnia strona świata! Dobrze, że Mąż mnie uświadomił, bo pewnie siedziałabym tam jeszcze, czekając, aż dla mnie zmienią się prawa astronomii...

Zejście na plażę. Przypominam, że w najszerszym miejscu plaża ma prawie pół
kilometra. Moje nogi mi podpowiedziały, że byliśmy blisko tej odległości.
Zagadka - co to może być? Pomocą służy również następne zdjęcie.
Czekam na pomysły. Rozwiązanie w następnym numerze.

Widok na cypel na północnym krańcu plaży

Na cyplu
Jak widać, wieczorami plaża jest rzeczywiście zatłoczona.
A wpatrując się w fale można się zadumać... I wcale nie przeszkadzają
temu mokre spodnie garniturowe.
Jeszcze raz na cyplu

Zachód słońca - szkoda, że nie nad taflą wody



A ten pan wcale nie próbuje popełnić samobójstwa przez powieszenie się.
Jest to uliczny sprzedawca i reklamuje swój towar - trąbki, które
rozkładają się, gdy się w nie dmucha. Znałam takie wcześniej,
ale nie w tym rozmiarze.
A tak poza tym HAPPY HOLI!

2 komentarze:

  1. Rozwiązanie zagadki - można sobie zrobić zdjęcie z gwiazdami Bollywoodu, oczywiście za opłatą. Zgadłam? M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko się zgadza!
    M. wygrała właśnie wycieczkę z osobą towarzyszącą do Indii.
    Termin - listopad 2015. :-)

    OdpowiedzUsuń