wtorek, 17 lutego 2015

Sewri Jetty i Castella de Aguada

W weekend walentynkowy dopadło nas przeziębienie. Zdarza się nawet najzdrowszym! Nic poważnego, takie kichanie i smarkanie, ale w upale i hałasie miasta potrafi dać się we znaki. W planach mieliśmy wizytę w parku narodowym i oglądanie tygrysów, ale postanowiliśmy dostosować zamierzenia do naszego samopoczucia i sił. I tak w sobotę odwiedziliśmy Sewri Jetty i Castella de Aguada, a w niedzielę zgłębialiśmy przed telewizorem (z aspiryną) zasady krykieta.

Sewri (należy podobno wymawiać “Shivdi”), dawniej mała wioska, to obecnie jedna z części miasta, położona na wschodniej linii brzegowej cypla South Mumbai. Są to tereny przemysłowe, w dużej części należące do Bombay Port Trust, rządowej organizacji zajmującej się administrowaniem portami. Kwitnie tam również przemysł petrochemiczny. Okolica wydaje się nieszczególnie ciekawa, prawda? Absolutnie się zgadzam! Odludzie, z parkingami dla ciężarówek i drogą aż klejącą się od cieknącej z cystern ropy. Nawet taksówkarz patrzył na nas podejrzliwie, kiedy kierowaliśmy go za pomocą mapy w telefonie w okolice portu. Co więc nas tam zaprowadziło?


Droga prowadząca na cypel w Sewri Jetty
Po obu stronach drogi parkują cysterny. Transportują wodę i ropę z pobliskiej
rafinerii. W samochodach czekają kierowcy. Po parkingu chodzą nieliczni sprzedawcy
z owocami i ręcznikami. Podejrzewam, że dla wielu te samochody stają się drugim
domem. Albo może nawet i pierwszym... A każdy przejeżdżający samochód
powoduje, że na drodze wzbijają się tumany kurzu.
Droga przy Sewri Jetty. Od ropy cieknącej z ciężarówek, nasiąknięte drogi zmieniły kolor
na czarny. Prawie się same wyasfaltowały. A buty aż cmokają przy chodzeniu.  
To zamieszanie w głębi, to stłuczka! Nie cenię wysoko kwalifikacji drogowych indyjskich kierowców, 
ale wypadek na drodze, po której przejeżdża statystycznie jeden samochód na trzy minuty, 
wymaga wybitnych zdolności.
Indyjskie ciężarówki są piękne, bardzo kolorowe i ozdobione...
... nie znaczy to jednak wcale, że pod względem technicznym są specjalnie zadbane .
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą czego się znowu czepiam, podpowiem -
koło zapasowe!
Tak więc co nas przyciągnęło na Sewri Jetty? Flamingi! W okresie od listopada do marca, od lat 90 XX w., co roku, bagna mangrowe Sewri stają się domem dla tysięcy flamingów i innych rzadkich gatunków ptaków migrujących z całego świata. Z sześciu występujących na świecie gatunków flamingów, w Indiach mieszkają dwa i oba można zobaczyć w Sewri: Greater Flamingo (Flaming różowy) i Lesser Flamingo (Flaming mały). Zazwyczaj brodzą one całymi stadami w błocie szukając pożywienia i podchodzą stopniowo do linii brzegu w miarę zbliżania się przypływu.


Flamingi na rozlewiskach Sewri

Zidentyfikowana jako Little Egret, czyli Czapla nadobna. Chroniony ptak migrujący,
odwiedzający Indie w zimie. Żeruje w płytkich wodach, wygrzebując drobne zwierzęta.
Potrafi tak dziennie nawet 20 kilometrów przejść.
Może ktoś pomoże?
Miejsce jest niesamowite! Z jednej strony przyroda, flamingi i lasy mangrowe. A z drugiej rafinerie, rozwijający się agresywnie przemysł, wraki statków, walające się śmieci... Do tego jeszcze niedawno rozpoczęta budowa mostu, mającego w planach połączenie Sewri z Navi Mumbai. Ten ekosystem raczej nie może już długo trwać. Przeludnienie miasta, zanieczyszczenia, przemysł – wszystko to powoduje, że kwestią czasu jest moment, kiedy flamingi nie będą chciały tu już dłużej przylatywać. Hindusi są tego świadomi. Podejmowane są liczne inicjatywy w celu uratowania Sewri. Mam nadzieję, że się uda! Bardzo cieszę się, że my zdążyliśmy. I będziemy wracać, dopóki będą tam chciały wracać zimą flamingi.
  
Flamingi na tle rafinerii. 
Rozwijający się przemysł wypiera przyrodę.
W Sewri Jetty układane są rury. Na razie przyjeżdżają ciężarówki i leją do nich wodę.
Podejrzewam jednak, że w przyszłości będzie nimi płynęła ropa.
Budowa rurociągu


Te pomarańczowe poduchy na końcu rurociągu powodują prawdopodobnie, że konstrukcja
utrzymuje się na wodzie w czasie przypływu.
Na nabrzeżu pełno jest statków i wraków. Podejrzewam, że ten akurat był domem
dla pracowników.
Kutry rybackie - wszystko wskazuje na to, że przy wyższej wodzie będą w stanie popłynąć.

Te już raczej nigdzie nie popłyną...
Te na pewno...

Przy Sewri Jetty oprócz flamingów spotkaliśmy jeszcze jedno ciekawe zjawisko -
pani siedziała zanurzona do ramion i grzebała w błocie. Przemknęło nam
nawet, aby się zapytać kogoś na brzegu o to, co ona tam właściwie robi. Ale pomysł
porzuciliśmy - i tak nie dogadalibyśmy się po angielsku. Pani ewidentnie czegoś szukała.
Po powrocie do domu, zapytałam o to Saraswati. Powiedziała mi, że czasie odpływu ludzie
szukają w mule wartościowych rzeczy. Tak sobie myślę jednak, że gdyby tam morze
wyrzucało skarby, to byłoby więcej szukających. Może po prostu błota Sewri
mają lecznicze właściwości...

Taksówkarz, który nas przywiózł na miejsce, na pytanie, czy na nas poczeka, tylko się uśmiechnął i szybko odjechał. Tak więc, kiedy stwierdziliśmy, że czas skończyć podglądanie ptaków, spacerkiem po czarnych od ropy drogach, udaliśmy się na poszukiwanie cywilizacji. Na szczęście nie jestem przywiązana do butów, które wtedy założyłam. Nic niebezpiecznego się nie wydarzyło. Ludzie powiedzieli nam w którą stronę należy iść w poszukiwaniu taksówki. Było po prostu inaczej. Nasze dzielnice, Bandra, Khar, Santacruz, do których się przyzwyczailiśmy, to szczyt luksusu w porównaniu do biednych domków na wschodzie Mumbaju. 

Kiedy dotarliśmy na postój taksówek, żaden z taksówkarzy nie chciał nas zabrać na jazdę do Bandra Fort z włączonym taksometrem. Wszyscy proponowali jazdę po z góry ustalonej stawce, oczywiście dwa razy wyższej niż liczona według przejechanych kilometrów. Po prostu spisek cenowy! Kiedy uśmiechnięci prowadziliśmy negocjacje z taksówkarzem, podszedł do nas miejscowy chłopak i zapytał w czym problem. Kiedy mu wyjaśniliśmy o co chodzi, najpierw sam próbował chwilę pertraktować. Potem zatrzymał taksówkarza, który niczego nieświadomy dopiero wjechał na postój, uzgodnił z nim cenę według taksometru i wpakował nas do taksówki, machając na pożegnanie. Pomoc pozwoliła nam zaoszczędzić 200 rupii!

Kolejny punkt dnia, Castella de Aguada (także Bandra Fort), to budowla, którą zostawili po sobie w Mumbaju Portugalczycy. Zbudowali go w 1640 roku, na Land's End (w wolnym tłumaczeniu Koniec Lądu) w Bandrze, aby mieć dobry punkt obserwacyjny na zatokę Mahim, na Morzu Arabskim. Miejsce taktycznie świetnie ulokowane, położone na wzgórzu Mount Mary, za czasów obecności Portugalczyków było wyposażone w działa armatnie, aby chronić pobliskie szlaki morskie. Nazwa Aguado oznacza mniej więcej tyle co „miejsce zaopatrywania w wodę pitną i ma głębokie uzasadnienie - na terenie fortu znajdowało się źródełko, z którego czerpano wodę i zaopatrywano w nią statki handlowe. Od 18 wieku, fort tracił stopniowo na świetności na skutek walk o wpływy w Mumbaju, prowadzonych  pomiędzy Brytyjczykami a Imperium Marathów.

W 2003 roku rozpoczęły się prace konserwacyjne, mające na celu zatrzymanie procesu niszczenia fortu i uczynienie go miejscem atrakcyjnym dla mieszkańców Mumbaju. Plan został w pełni zrealizowany i jest to obecnie, moim zdaniem, jedno z najładniejszych miejsc w mieście. Zbudowano tam park - na zboczu, na różnych poziomach. Alejki są zadbane, obsadzone drzewami oraz kwiatami, i przyjemnie zacienione. Jest tam tak czysto i spokojnie, że można prawie zapomnieć, że jest się ciągle w mieście. Wieczorem można tu podobno oglądać zjawiskowe zachody słońca. A widok na Sea Link zapiera dech o każdej porze dnia...

Pewnie dlatego też, miejsce to szczególnie upodobali sobie zakochani. W walentynkową sobotę nie było ławki, skrawka muru czy trawy, które nie byłyby zajęte przez okazujących sobie czułości ludzi. Czasami, prawdopodobnie dla praktykowania bardziej zaawansowanych czułości, pary okrywały się chustami. W Internecie krążą opinie, zgorszonych i zbulwersowanych tym miejscem ludzi. Pod żadnym pozorem rodzice nie powinni zabierać tam dzieci! Dla nas było to urocze i śmieszne doświadczenie. Urzekł nas zwłaszcza pan strażnik, który za pomocą gwizdka pilnował w parku moralności. I tak się zastanawialiśmy wracając rikszą do domu, skąd taka pruderyjność w kraju Kamasutry? 


W drodze do fortu spotkaliśmy króla indyjskich szos - Ambassadora.
Widok z fortu na wejście do ogrodu
Brama do fortu
Alejka w parku

Zjawiskowy Sea Link - widok z Castella de Aguada



Mam wrażenie, że bezpańskie psy w Indiach mają jakąś magiczną zdolność do
wybierania na miejsce drzemki miejsc z najpiękniejszym widokiem.
W pobliżu Castella de Agueda znajduje się kamieniste zejście do morza, bo plażą raczej trudno to miejsce nazwać. Przyjemne i spokojne, oblegane przez pary okazujące sobie czułości. 


Kamienista plaża w Bandrze, dobra jak każda inna do suszenia prania.

I jeszcze trochę (na pewno czystego!) prania...
Od strony ulicy kamieniste nabrzeże zastawione jest prowizorycznymi domkami.
Nie wolno tam mieszkać. Od czasu do czasu władze miasta przeprowadzają
akcje wysiedleńcze, ale ludzie ciągle wracają. Miejsce jest bardzo niebezpieczne
w porze przypływu.
Skalista plaża pełna jest par.


Jak już kiedyś wspominałam, w Indiach nawet bieda jest kolorowa. Kolejne pranie.
Pikanterii dodaje fakt, że z prawej strony miejsce było najwyraźniej przewidziane
przez miejscowych na toaletę. Fekalia za kamieniami były mało zwierzęce w rozmiarze.
Zabawy w morzu - w tej temperaturze to sama przyjemność
I na koniec ciekawostka. Ten znak na drzwiach to swastyka. 
Jak widać tylko nasza kultura ma z nim problem, w związku z użyciem
go przez pewnego pana, w mało przyjemnych okolicznościach. Za Wikipedią:
"Jest to starożytny znak magiczny, który najprawdopodobniej pochodzi z Indii, gdzie jego nazwa
oznacza „talizman”. Może mieć ramiona zgięte w prawo albo w lewo. Postać "prawoskrętna",
naśladująca kształtem ramion ruch słońca jest talizmanem przynoszącym szczęście.
Ta z ramionami skierowanymi w lewo jest znakiem nocy i magii. W hinduizmie jest uznawana
za symbol Ganapatiego, słoniogłowego bóstwa o ludzkim ciele.
Jest również symbolem religijnym w dźinizmie i buddyzmie."
I jeszcze kilka zdjęć zrobionych z taksówki.

Stolarz przygotowuje ramę do lustra. Piękna dłubanina.
Kolejne pranie, gdzieś po drodze na Sewri Jetty
Widok z drogi wjazdowej na Sea Link. W tle wieżowce, na pierwszym planie
łodzie rybackie.
Widok z drogi wjazdowej na Sea Link. Osiedle slumsów.
Dziewczynka sprzedająca w walentynki balony w kształcie serc.
To zdjęcie dla spostrzegawczych! Jeden z moich ulubionych obrazków z
życia ulicy. Pan i pani na motocyklu. W chaosie ruchu ulicznego miasta.
Pan prowadzi. Pani siedzi z tyłu, elegancko, boczkiem. Na ramieniu
trzyma torebkę. Na kolanach dziecko (dodatkowy łokieć i stopy,
w miejscu, gdzie nikt by się ich nie spodziewał). W wersji ekstremalnej,
wcale nierzadko, liczba dzieci wzrasta, a przy uchu pojawia się
telefon komórkowy...
Pan z taczkami czeka na zielone światło...
Miś z okienka - pies naszych sąsiadów.

Niedziela minęła nam pod znakiem krykieta. Krykiet to podobno sport dżentelmenów. Na bezpośrednią rywalizację i walkę nie ma co liczyć - druga drużyna zaczyna de facto punktować, kiedy pierwsza skończy. Mecze ciągną się godzinami, a my z braku doświadczenia, nie byliśmy w stanie przez większą część rozgrywki stwierdzić kto wygrywa. Dziwne doświadczenie. Ale w sumie wciągnęło nas i byliśmy ciekawi co dalej!

Jak już zdarzyło mi się pewnie kiedyś napomknąć, w Indiach krykiet jest sportem narodowym. W czwartek, 12 lutego w Australii rozpoczęły się mistrzostwa świata w tej dziedzinie. A Hindusi reagują na ten sport, co najmniej tak samo entuzjastycznie, jak Brazylijczycy na mundial. Co więcej Indie bronią w tym roku tytułu sprzed czterech lat. A najważniejsze, co wiedzieć trzeba, to że pierwszy mecz turnieju, Indie rozgrywały w niedzielę z PAKISTANEM! Tak, tym samych, z którym są w stanie wiecznej wojny i z którym nie przegrały żadnego meczu w historii mistrzostw. Starcie oglądali wszyscy, całymi rodzinami. I Indie wygrały! I to w jakim stylu! Ustanawiając dwa nowe rekordy w starciach z Pakistanem: najwyższej różnicy punktów uzyskanych przez drużynę wygraną nad przegraną (76 run’ów) oraz liczby punktów zdobytych przez jednego pałkarza. Po kilku godzinach wszyscy odetchnęli z ulgą, bo wygranie meczu było sprawą honoru i dumy narodowej. Zdarzyło mi się usłyszeć opinie, że pozostałe mecze już się nie liczą! Wygrana z Pakistanem, jest dla Hindusów więcej warta niż zwycięstwo w całym turnieju. Ze szczęścia ludzie tańczyli na ulicach. Samochody też trąbiły, ale nie bardziej niż zwykle...

1 komentarz: