wtorek, 10 lutego 2015

Przyjechały nasze rzeczy, czyli podsumowanie tygodnia

Poprzedni weekend spędziliśmy w oczekiwaniu na nasz kontener, targani sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony bardzo szczęśliwi, że już niedługo dostaniemy rzeczy, do których jesteśmy przywiązani. Z drugiej strony, świadomi tego, że kryterium delikatności nie jest mocną stroną indyjskiego urzędu celnego, baliśmy się o to, w jakim stanie te rzeczy do nas dotrą.
Obawialiśmy się również, że mogą nastąpić problemy w komunikacji z naszą „society”, czyli zarządcą budynku reprezentującym (podobno) interesy mieszkańców. Wszystko zaczęło się od tego, że firma przeprowadzkowa poprosiła nas, abyśmy się dowiedzieli, czy w naszej „społeczności” obowiązują jakieś specjalne zasady w kwestii organizowania przeprowadzek. Kiedy wreszcie udało mi się ustalić, komu mogę zadać takie pytanie, odpowiedź wyprowadziła mnie z równowagi. Po raz pierwszy w Indiach naprawdę się wkurzyłam! Dowiedziałam się mianowicie, że nasza winda jest przeznaczona tylko do przewozu osób i mamy zatroszczyć się o to, aby firma przeprowadzkowa wysłała odpowiednią ilość pracowników, aby wnieść nasze „cięższe rzeczy” na 9 piętro! Po kilku mniej lub bardziej kąśliwych mailach doprecyzowujących, udało się ustalić, że poprzez „cięższe rzeczy” wspólnota rozumie wszystko powyżej odpowiednika wagowego jednej osoby z dwoma, 25 kilogramowymi walizkami.
Dlaczego ta sprawa, aż tak bardzo mnie zirytowała? Po pierwsze, w windzie figuruje plakietka informująca o limicie 8 osób lub 540 kilogramów. Po drugie, zabraliśmy ze sobą 96 kartonów. Po trzecie, już wizualizowałam sobie ogrom zniszczeń powstałych przy wnoszeniu na 9 piętro szkła i sprzętu elektronicznego. Po czwarte wreszcie, drażni mnie niesamowicie taki brak szacunki do pracy drugiego człowieka!

Tymczasem w niedzielę, w oczekiwaniu na poniedziałek, aby się zrelaksować pojechaliśmy na Crawford Market. Jest to ogromny i bardzo znany rynek, położony w południowym Mumbaju. Główna część bazaru mieści się w zabytkowym budynku, wzniesionym jeszcze za czasów panowania brytyjskiego, w 1869 roku. Nazwa, którą wszyscy się posługują, pochodzi również z czasów imperium brytyjskiego od nazwiska pierwszego komisarza miejskiego w Mumbaju. Natomiast oficjalna nazwa, której się na szczęście powszechnie nie używa, nie jest już tak łatwa do zapamiętania. Jest po prostu lokalna! Mianowicie rynek nazywa się obecnie Mahatma Jyotiba Phule Market, dla uczczenia zasług dziewiętnastowiecznego reformatora, pioniera edukacji kobiet w Indiach. Cały bazar, uwzględniając stoiska pod gołym niebem, ciągnące się w pobliskich uliczkach, rozpościera się na obszarze ponad 22 tysięcy m2. Można tam kupić, jak to zazwyczaj w Indiach, właściwie wszystko: warzywa i owoce, mięso, ubrania, materiały, buty, kosmetyki, biżuterię... Także żywe zwierzęta. Podobno również zagrożone gatunki, nielegalnie. Powiem szczerze, że wcale zrelaksowana stamtąd nie wróciłam i pieski śniły mi się po nocach. Z drugiej strony jak można wymagać humanitarnego traktowania zwierząt w kraju, w którym ludzie mieszkają na ulicach...

Główna hala targowa. W listopadzie 2011 roku w budynku wybuchł pożar i od tego
czasu nie udało się go przywrócić do pełnej świetności. Drogi dookoła Crawford Market
są permanentnie zakorkowane, a na środku ulicy zawsze można
spotkać tragarza z dziwnym ładunkiem.
Alejka we wnętrzu hali
Stoisko z owocami
Sklep z suszonymi owocami, bakaliami i przyprawami.
Stoisko z plecionymi koszami. Myślę, że sztuka
rzemieślnicza stoi w Indiach na bardzo wysokim poziomie.
Sami taki kosz nabyliśmy. Niestety sprzedawca nie
chciał się targować.
A to jest wejście do działu mięsnego. Dalej nam się
nie udało ze względu na towarzyszący zapach.
I tu nie chodzi o mięso, bo ono jest na pewno świeże.
Czasami pięć minut wcześniej jeszcze biegało.
Problem jest, że tak to nazwę, z higieną miejsca
pracy. Cała krew, resztki, śmieci - wszystko ląduje
na posadzce, a sprzątają ją tylko bezdomne psy i kruki.
Do tego hala nagrzana, niekoniecznie wietrzona...
Naprawdę próbowaliśmy...
Trafiliśmy też do działu zoologicznego. Na Crawford
Market można kupić psy i koty różnych ras, rozmaite
gatunki ptaków, zarówno gospodarskich jak i ozdobnych,
myszki, świnki morskie, rybki - po prostu wszystko.
Zwierzęta trzymane są w mało zachęcających klatkach
i wyglądają na bardzo zmęczone.
Małe labradory
Można usnąć w każdej pozycji...
Kotki...
Króliki...
Zdesperowane myszki...
Papugi...
Crawford Market - stoiska w jednej z uliczek przylegających
do głównej hali.
Sprzedawca toreb
Indyjskie manekiny mają bardzo zgrabne kształty.
Bardzo mi imponuje jak duże konstrukcje i z jakim wdziękiem
Hindusi są w stanie transportować na głowach.
Transport klatek

I nastał poniedziałek. Firma przeprowadzkowa pojawiła się tuż po dziesiątej rano, czyli zgodnie z planem. Zostali poinformowani o ograniczeniach wspólnoty już wcześniej, mailem. Na miejscu przypomnieliśmy je panom jeszcze raz, dla zasady i udawaliśmy, że nie widzimy tego, co działo się potem. Byłam bardzo dumna z naszych panów! Wszystkie pudła, oprócz jednego regału, wjechały windą. W ciągu trzech godzin udało się wszystko wwieźć i rozpakować zawartość kartonów. Poza złamaną tylną ścianą regału, tego jedynego wnoszonego po schodach, innych zniszczeń nie stwierdzono! Byliśmy naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczeni sprawnością i organizacją całego procesu. Poza tym, z dziewięciu panów, trzech posługiwało się bardzo porządnym angielskim. No i nie mieliśmy problemu z utylizacją kartonów. Panowie zabrali ze sobą, na koniec, wszystkie śmieci.

Mieliśmy szczęście dostrzec ciężarówkę z naszymi rzeczami,
gdy skręcała w naszą ulicę. No dobrze zupełnym przypadek
to nie był - z niecierpliwości od 9.30 wyglądaliśmy przez okno.
Ciężarówka pod naszą bramą
Większość kartonów była otwierana do kontroli celnej. a niektóre bardzo
pobrudzone przez ptaki. To świadczy tylko o tym, jak długo nasze rzeczy leżały
na zewnątrz, na palącym słońcu.
Witamy nasze rzeczy w Indiach!
W tym radosnym dniu nie mogło zabraknąć również gestu ze strony Briana. Nie pytając nikogo o zdanie ani o niczym nie informując, wysłał do nas w poniedziałek gościa do naprawy klimatyzatora. Pan monter korzystając z ogólnego zamieszania wszedł niepostrzeżenie i absolutnie nie zdziwiony faktem, że w mieszkaniu znajduje się 11 osób, zapytał, co ma naprawiać. Wyszedł przez okno na zewnętrzny parapet i zaczął diagnozować problem, a my pogrążeni w chaosie zapomnieliśmy o nim. Mąż zauważył go po raz kolejny, kiedy wracał do środka, traktując jako drabinę jeden z naszych kartonów. Akurat ten pełen płyt CD. Zanim Mąż zdecydował się go opieprzyć, sprawdził, czy niczego nie zmiażdżył. Facet miał szczęście... Pan monter opisał problem, ale nic nie naprawił. Standardowo powiedział, że odezwie się jutro. A co z jutrem, to już wiecie sami. Do tej pory nie nastało...
Dopiero po wyjściu firmy przeprowadzkowej zaczęła się prawdziwa zabawa - uporządkowanie mieszkania i znalezienie miejsca wszystkim nowym rzeczom. Ja nazywam ten etap odgruzowywaniem. Najpierw o wszystko się potykamy, potem powstają ścieżki, którymi można się już w miarę sprawnie poruszać, z każdą godziną odsłania się więcej podłogi i ubywa miejsca w szafkach... Kiedy o 16 weszła Saraswati, aż krzyknęła na widok tego co zastała. Odgruzowywanie, sprzątanie i pranie trwało do środy! Czwartek, piątek i sobota minęły nam na mniej lub bardziej udanych zakupach. A mieszkanie wygląda wreszcie jak nasz dom!
Jak to zazwyczaj bywa z przeprowadzkami, pełne są one niespodzianek. Niezwykłe napięcie czuje się już w momencie odwijania przedmiotu z papieru. To prawie jak rozpakowywanie prezentów! I ta ciekawość co kryje w sobie następna paczuszka. A najciekawiej jest, kiedy wyciąga się jakiś przedmiot z kartonu i nie ma pojęcia co właściwie trzyma się w ręku. Ale najlepszą niespodzianką są i tak zawsze te rzeczy, których się nie spodziewamy - w naszym wypadku te, które powinny zostać w magazynie w Monachium.

I tak przyjechało do nas jedno wielkie, drewniane lustro, którego miało nie być. Nie byłby to żaden problem, gdybyśmy mieli chociaż o jedną ścianę więcej... Musieliśmy w związku z tym zmienić koncepcję w kwestii powieszenia naszych grafik podróżniczych. Przypłynął również przypadkowo komplet brązowych zasłon, z których cieszy się już Saraswati. Nieprzypadkowo wśród naszych rzeczy znalazł się natomiast telewizor. Na miejscu okazało się jednak, że nie do końca mamy go gdzie powiesić, a poza tym w ramach telewizji naziemnej odbiera tylko kilka słabej jakości programów w hindi. Ostatecznie stwierdziliśmy, że będzie mu bardzo wygodnie w kocu, pod łóżkiem.

Sprawca zamieszania - nasze drewniane lustro, którego nie powinno tu być.
Musieliśmy zmienić koncepcję zagospodarowania tej ściany, ale z ostatecznego
efektu jesteśmy zadowoleni.
W kwestii mniej przyjemnych niespodzianek, to w naszym ekspresie do kawy przyjechał filtr po zaopatrzeniu kawy z dnia pakowania rzeczy w Monachium. Innymi słowy, nowa dwumiesięczna forma życia. Ekspres wielokrotnie wyparzałam. Nasza pierwsza kawa na tarasie smakowała wspaniale, jak nigdy przedtem. Wmawiam sobie, że to kwestia mleka...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz