środa, 17 czerwca 2015

Golden Triangle - Jaipur cz.1

Jaipur to stolica Radżastanu w północno-zachodnich Indiach. Miasto powstało na początku 18. wieku, kiedy zdecydowano o przeniesieniu do niego stolicy z pobliskiego Amber Fortu (o którym więcej potem). W związku z tym, że miasto położone jest na terenach półpustynnych, a właściwie na krańcu pustyni Thar, temperatury w lecie sięgają tam nawet 48 °C. My mieliśmy szczęście – było tak lekko powyżej 30 °C, czyli prawie wiosennie. 

Z powodu jednolitej kolorystycznie zabudowy, Jaipur jest powszechnie nazywany różowym miastem. Ja bym ten kolor nazwała raczej ceglanym, ewentualnie brudnym różem, ale w żadnym jednak wypadku nie odejmuje to miastu uroku. Różne są teorie dotyczące tego, dlaczego zdecydowano się właśnie na ten kolor. Niektórzy mówią, że była to ulubiona barwa Dżai Singha II, założyciela miasta. Inni twierdzą, że był to ulubiony kolor ulubionego boga Dżai Singha II, Shivy. Bardziej praktyczne teorie wskazują natomiast, że różowy radzi sobie po prostu dobrze z odbijaniem promieni słonecznych oraz, że mógł to być kolor symbolizujący gościnność mieszkańców Jaipuru. Tak na marginesie to nazwy najciekawszych indyjskich miast kończą się właśnie na „pur”: Jodpur, Udaipur, Bharatpur, Ranakpur, Dungarpur... I wiele z nich nosi przydomki odkolorowe... Coś w tym musi być!

Różowe miasto - widok z Hawa Mahal (Pałac Wiatrów). Niebieski też się wplata,
ale brudno różowy rzeczywiście zdecydowanie dominuje.

Do Jaipuru dojechaliśmy z lekkim opóźnieniem. Zanim, po zostawieniu rzeczy w hotelu i lekkim obiedzie, byliśmy gotowi do zwiedzania, była już prawie 15. Na miejscu okazało się, że do większości turystycznych atrakcji na starówce można wejść tylko do godziny 16.30! A dlaczego dowiedzieliśmy się o tym dopiero na miejscu? Nie przygotowaliśmy się?! Próbowaliśmy zgłębić temat wcześniej, ale informacje na różnych stronach internetowych i w przewodnikach były tak rozbieżne, że zdaliśmy się na opatrzność. W efekcie, pierwszego dnia udało nam się wejść tylko do obserwatorium astronomicznego Jantar Mantar i pospacerować uliczkami Jaipuru.

Dżai Singh II był pasjonatem astronomii. Z jego inicjatywy zbudowano w całych Indiach pięć obserwatoriów astronomicznych: w Delhi, Ijjain, Mathurze, Varanasi oraz właśnie w Jaipurze. To ostatnie było największe i jest w dalszym ciągu świetnie zachowane. Obiekty znajdujące się w Jaipurze, podobno zbudowane w większości przez samego władcę, choć dla niewtajemniczonych mogą bardziej kojarzyć się z muzeum sztuki współczesnej, służyły do przewidywania susz i powodzi, zaćmień, tego jak gorące będzie lato, kiedy przyjdzie monsun i jak długo będzie trwał. Oczywiście obserwatorium świadczyło również typowo indyjskie usługi z zakresu przepowiedni i stawiania horoskopów.

Obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar będę wspominała jako zbiorowisko
dziwnych figur z kamienia. Absolutnie nie ma się tam poczucia, że konstrukcje
pochodzą z początku 18. wieku! Uważam, że określenie „muzeum sztuki współczesnej”
sprawdza się w tym przypadku bardzo dobrze. Wszyscy podziwiają, niewielu wie o co chodzi!
Niemniej jednak, z dawnych obserwatoriów indyjskich, zachowane jest ono
 najlepiej i w 2010 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Samrat Yantra to największy zegar słoneczny na świecie. Jai Singh II wierzył, że rozmiar
instrumentu ma wpływ na jego skuteczność (to każdy musi ocenić indywidualnie). 

W związku z tym postanowił nie oszczędzać na materiałach 
budowlanych i Samrat Yantra osiąga ostatecznie wysokość 23 metrów.
Nie sprawdzałam, ale podobno określa czas lokalny z dokładnością do 2 sekund! 



Inny ciekawy przyrząd z obserwatorium Jai Singh'a, podobno zresztą zbudowany przez niego
osobiście, to Jai Prakash Yantra. Jest on złożony z dwóch półkul, które odbijają
odwrócony obraz nieba. Wielkość obiektu miała na celu umożliwienie astronomom poruszania
się po jego powierzchni, przez co miała zostać zapewniona większa dokładność odczytów.
Obserwatorium zaprzestało działalności około 1800 roku. Część instrumentów rozebrano
a ich pozostałości zużyto pod budowę świątyń i do produkcji armat. Prawda, że ładne połączenie?!
Prace rekonstrukcyjne zaczęto w połowie XX wieku, po odzyskaniu przez Indie niepodległości.
I może zabrzmi to jak bluźnierstwo, a ja zaprezentuję tu pokłady mojej ignorancji,
ale najbardziej z Jantar Mantar podobał mi się widok na Hawa Mahal.

Ulice Jaipuru są brudne, nie pachną fiołkami i są pełne swobodnie poruszających się zwierząt. Niezliczonych ilości zwierząt! Krów, świń, kóz – wszystko zależy czy trafi się do dzielnicy muzułmańskiej czy hinduskiej. Jestem miastem zachwycona! Kiedy jeszcze moja wiedza o Indiach pozostawała w kwestii wyobrażeń, to wizualizowałam sobie Indie właśnie w ten sposób. Z miejsc, które odwiedziliśmy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy to właśnie Jaipur stanowi dla mnie kwintesencję Indii. I chciałabym tam na pewno wrócić, bo czuję niedosyt.

Kolorowy zaułek w Jaipurze
Lokalny rynek - krowy przeszukujące śmieci. Nie myślcie jednak, że biedne krówki
są głodne! Dlaczego? Odpowiedź znajduje się na następnym zdjęciu.
To jest specjalny punkt, w którym można kupić paszę, ziarna i inne przysmaki dla
zwierząt. Widzieliśmy, jak ludzie kupowali i karmili krowy, kozy oraz gołębie.
To co krowy wyprawiają w Jaipurze, to ilustrowana definicja pojęcia "święta krowa".
Są totalnie bezczelne. Tarasują drogę, śmiem twierdzić, że celowo. Ludzie zatrzymają
samochody, poczekają i zawsze się znajdzie ktoś, kto w punkcie z przysmakami dla zwierząt
kupi coś pysznego i kusząc tym krowę, sprowadzi ją na pobocze. Raz widzieliśmy akcję
oczyszczania drogi - kiedy wreszcie krowa łaskawie, po 15 minutach odblokowała
pas ruchu, świeżo zwolnione miejsce zajęła koza... Ale Hindusi są cierpliwi i mają dużo czasu...
Tu świnia z warchlakami. Bardzo ceniła swoją prywatność i gdy tylko zauważyła, że
ją podglądamy, schowała się razem z młodymi. Zdjęcie zrobione oczywiście na ulicy!
Zamyślona koza i ...
... zaparkowany wielbłąd.

Spacerując ulicami Jaipuru, chcieliśmy dojść do pewnej świątyni. Świątynia była przeciętna. Park do niej przylegający również – dwie krzyżujące się ścieżki spacerowe i podeschnięte oczka wodne. Ale czekała tam na nas atrakcja w postaci małpiego stada. Dorosłe osobniki były bardzo czujne i bacznie nas obserwowały, ale pozwoliły podejść i przyglądać się zabawie młodych małpek w wodzie. Nie mogłam stamtąd odejść! 




Dorosłe małpy, pilnujące bawiących się młodych.
Małpa w fazie lotu...






Mówiąc o ulicznych atrakcjach Jaipuru nie można również zapomnieć o jego bazarach. Jaipur był miastem zaplanowanym. Budując domy i wydzielając ulice pozostawiono wystarczająco miejsca na place, gdzie od wieków skupiają się kupcy i rzemieślnicy. Jajpur słynie z pięknych tkanin, kamieni półszlachetnych i biżuterii, obuwia z wielbłądziej skóry, olejków zapachowych oraz przypraw. Pełno jest też oczywiście lokalnego badziewia. Głównie ubrań, takich stylizowanych, przeznaczonych dla turystów. Pamiętacie, jak raz pisałam, że Mąż twierdzi, że gdyby był Hindusem i nigdy nie był na zachodzie, to by pomyślał, że tam to wszystkie kobiety muszą chodzić w dziwnych spodniach? No stało się – ja też takie spodnie turystyczne nabyłam!

Alejka bazarowa
Czasami sklepy zlewają się z chodnikiem

I jak tu przejść?
Buty z wielbłądziej skóry?
Stoisko z bransoletkami

Z Jaipuru wróciłam również bogatsza o dwie bransoletki. W przyrodzie siły muszą się równoważyć, tak więc Mąż wrócił uboższy o 1000 rupii (około 50 pln). Ale ile z tym było zabawy! Do sklepu weszliśmy właściwie przypadkiem. Jak już zdecydowałam się na przymierzenie pierwszej, wiedzieliśmy, że nie ma szans, aby sprzedawca wypuścił nas z niczym. Od razu na stole pojawiły się setki bransoletek do przymierzenia. Sprzedawca stał się naszym przyjacielem. Dowiedzieliśmy się jak ma na imię, że jest muzułmaninem i jaka jest jego ulubiona drużyna piłkarska. W międzyczasie poznałam sposób zakładania i zdejmowania bransoletki przez warstwę folii naciągniętą na dłoń. Tylko opatentować! Oglądając jedną z bransoletek zapytałam czy nie jest przypadkiem zrobiona z kości słoniowej. Sprzedawca się na mnie popatrzył i zapytał, a ma być, czy nie? I już wiedziałam, że dalsze pytania nie mają sensu. Wybrałam jedną i z niewzruszoną miną ustaliłam z Mężem, po polsku, że mi się podoba i ma się o nią targować. Mąż był tak dobry w negocjacjach, że zamiast jednej, kupiliśmy dwie, ale teoretycznie za 60% ceny. I wszyscy byli szczęśliwi. Mąż ze swoich umiejętności. Ja z bransoletek. A sprzedawca, bo uczynił nas szczęśliwymi...

Bo misją sprzedawcy w Indiach nie jest wcale sprzedaż – on chce, aby ludzie byli szczęśliwi! 

A na koniec kilka zdjęć różnych. Tematem wspólnym jest ciągle ulica...

Układanie piramidy. Zdolny pakowacz podwoi wysokość samochodu...
A zdolna żona podwoi wysokość skuterka... Na głowie, gdyby jeszcze
ktoś nie zauważył...
Pan był niesamowity. Taki sprzęt i jeszcze wiedza jak to działa...
Teraz oboje żałujemy, że nie daliśmy się namówić, aby nam zrobił zdjęcie.
Uliczny kram z warzywami
T-shirtowo kolorowo


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz